Konwicki we Wschodach i zachodach księżyca jest niezrównany przede wszystkim w momentach swoich zapaści. Tej goryczy zdecydowanie brakuje wcześniejszemu, niejako odprogramowanemu i zaprogramowanemu na nowo Kalendarzowi i klepsydrze. Powiedzmy, to zapisane z goryczą o początkach pisarstwa jako odbezpieczaniu fatum: „zaangażowałem się do tygodnika »Odrodzenie« na korektora. Przysięgałem sobie, że tylko będę poprawiał błędy. A jakże. To tak, jakby przysięgała sobie cnotę dziewczyna, przyjmując pracę pokojówki w burdelu”. Ach, ten grafomański narcyz-matematyk zraniony w nim do najmniejszego elektronu świadomości, Boże, jak ja często czuję podobnie, jakże łatwo byłoby „zdopingować tożsamość, obliczyć, jak w szachach, wszystkie konsekwencje każdego przymiotnika czy orzeczenia, wyspekulować uniwersalność strumienia świadomości, podpompować swoją duszę niczym starą oponę”. Czy nie dlatego dzień po dniu wybiera się najostrzejsze momenty dnia, już nie kilka godzin, jak jeszcze dekadę temu, ale kilkadziesiąt świetnie naostrzonych minut, póki klarowność i dowcip (bo dusza ludzka jest klarownością i dowcipem) dają się odznaczyć najwyższym zupełnie stężeniem.
Ale i jest tak, jak pisze Konwicki dalej: „Bóg wykonuje obiekty nierozbieralne. Albo w całości nadają się, albo się nie nadają”. I skutek skutkiem, zostają obalenie na ziemię, a także pisarska śmierć, czyściec do kolejnego dnia twórczości, który świta dużo rzadziej niż mijają tu doby na Ziemi, aż w końcu przestaje świtać i, zgodnie ze słowami Konwickiego, zostaje jedynie rozwoskowane piekło – z własnych tworów: „To i dobrze, że nie ma czym oddychać. Mnie się i tak nie należy”. W rzeczy samej, nec plus ultra, takie to uniwersalne. „Staroświecki wilnianin z przerostem poczucia godności własnej, uwikłany w sytuację, której by nie podołał supernowoczesny filozof nowojorski”. O to, dokładnie to, bowiem Konwicki dobrze wie, o czym z rozeznaniem mówi – ogłuszony własną rozbujałością nie jest zdolny artykułować niczego wokół „zwycięstwa sił demokratycznych i suwerennościowych, które słyszy za oknem”. Parodia tkwi właśnie w tym, konsylium wnętrza z zewnętrzem przeradza się w rozhukany, ale bezdźwięczny, dośrodkowy kaba-koncert. Jak stary wilnianin, na dodatek z kryzysem świadomości, ma podołać tam, gdzie poginęli od sekundy, od dwóch sekund młodzi, niekrępi nowojorczycy? Kompleks starego wilnianina wezmę dla siebie, to przecież jest oczywiste. To tylko kolejny, idący z duchem czasów, kostium (okrycie?) na literacki kompleks Edypa. Trzeba jednak przyznać, że szalenie ciekawy i niechże służy – a służyłby – czy to w wieku XX, czy w XXI. Jeśliby oczywista autotematyzmy Konwickiego czytano.
© Karol Samsel