Dziesiąty dzień po powrocie
Toalety na Dworcu Zachodnim ograniczone zostały do jednego ledwie przedziału. Z jednego WC wymontowano zamki, żeńskie kabiny (bez wyjątku) zatrzaśnięto. Wszystkie Ukrainki wraz z dziećmi tłoczą się do „witryn” męskich. Symboliczna pustka przy skutych głęboko i ostro w dal sali męskich pisuarach: niemy, a właściwie pustobrzmiący znak, że dworzec zdominowały kobiety uciekające przed wojną, zdrowe i chore (jedna ze starszych Ukrainek rysuje w powietrzu kształt, któremu niechętnie i nieuważnie się przyglądam). Do Płońska, gdzie mam wygłosić wykład o Norwidzie, dotrzeć mogę tylko przez Dworzec Zachodni. Jak opisałbym ten obraz Joyce’owi? Czy użyłbym może słów Becketta, choćby o tym, że mistrzostwo, w tym także mistrzostwo literackie, jest skutkiem ubocznym walki o przetrwanie? Jak produkować podobne skutki uboczne, a zatem – jak drogą uboczną destylować w literaturze mistrzostwo? Podobne pytanie chciałby chyba zadać Beckettowi Dublin? Na dzień przed odlotem do Warszawy Krystyna pokazuje nam – „Finn’s Hotel”, w którym pracowała Nora Barnacle pamiętnego czerwca roli 1904. A jeżeli to jednak nie Stenka (zbyt Schillerowska) grałaby Molly Bloom? Tylko Nora Barnacle? A jeżeli to w „Finn’s Hotel” znajdowałby się słynny Long Room, i to w „Finn’s Hotel” powstawałyby moje (właściwie nasze?) „long room stories”. Nazwalibyśmy je „finnies”, a następnie opowiadania z tego gatunku, drobne, rezolutne „finnies” sprzedawalibyśmy za pensa irlandzkiego. Toaleta, mycie za „finnies”? Komu „finnies”?
Zadeklarowałbym się w podobnej sytuacji do czegoś popisowego. Przykładowo, do przepisania „Fausta” Goethego, zarówno części pierwszej, jak i części drugiej, uczciwie, w co najwyżej dwudziestu ekscytujących „finnies”. Kto wie, może dołożyłbym starań, aby zmieścić obie fabuły w „finnies” dwunastu? Krystyna opowiada o mężu żarliwie krytykującym polski tytuł „Murzyna z załogi ‘Narcyza’”. „Jakim cudem i jakim prawem? Przecież „The Nigger of the ‘Narcissus’” to kontrastywna gra słów. „Nigger” – czerń, „Narcissus” – biel. Po co tam jeszcze polska „załoga”, skoro mąci cały kontrast, osłabia go i rozdziela. Winno być „Czerń z bieli” (jak „Bóg z Boga” czy jak „Światłość ze światłości”), a nie „Czerń z załogi bieli” (bo na Boga: „Bóg z załogi Boga”?, „Światłość z załogi światłości”?, czy sine ira et studio mówiąc już – „Dublin z załogi Dublina). Rozmawialiśmy w Trinity College, opowiadałem o frustracji Wajdy, sprowokowanej niewdzięcznym przenoszeniem „Smugi cienia” na ekran. Zastanawiałem się przez moment, który już raz odwieczne Trinity słyszy nazwisko tego reżysera, którym z kolei pozostaję głosem, którym w kolejności, wypowiadającym ów dwusylabowy symbol polskiego XX wieku w murach „Coláiste na Tríonóide”.
Nic mi nie wiadomo o tym, czy Wajda Irlandię odwiedził ani tym bardziej kiedy ewentualnie to zrobił, wszelako 65. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cork uroczyście wyświetlał w 2020 roku „Popiół i diament”. Co więc gdybym ruszył po śladach „Popiołu i diamentu” z Dublina do Cork, poniekąd tak, jak Leopold Bloom wyruszył rano 16 czerwca po śladach pamięci osób, po libido z własnych interesów – na pogrzeb Paddy’ego Dignama? Byłby to mój polski „Ulisses”? „Polisses”? Czy każdy musi mieć „Ulissesa” własnego – jak własną zarodnikowość, własną reprodukującą się komórkę literatury, ściankę, ścianki, zaściankowość i ściankowość? Święte słowa George’a Augustusa Moore’a z 1913 roku: „Art must be parochial in the beginning to become cosmopolitan in the end”. Co jednak, jeśliby wpadł na nie dwa i pół wieku wcześniej Oliver Goldsmith, w „Plebanie z Wakefieldu”? W jakim miejscu dzisiaj byłaby wówczas Irlandia? Poza tym – „parochial in the beginning, cosmopolitan in the end”, to przecież kwintesencja „Ulissesa”. Kwintensencja-probierz.
© Karol Samsel