Dwunasty dzień po powrocie
Paproć z Powerscourt wylegująca się przerośniętymi liśćmi na ziemi – Moore’owskie „Hail and Farewell”... Dublińskie cmentarze niemieckie to skutek neutralności Irlandii w czasie wojny: co gdyby „Ulisses” rozgrywał się na którymś z nich, nie na Glasnevin, co gdyby Dignam omyłkowo został złożony daleko poza stolicą, na przykład na Glencree, w miasteczku wikingów („Víkingaló”)? A co gdyby nie w Zgorzelcu, ale w Dublinie – urodził się Jakub Böhme? Czy Joyce nazwałby może Irlandię „zrośniętym lusterkiem służącej”? „Zrośnięte lusterko służącej” na Dworcu Zachodnim. Danuta Stenka jako „zrośnięte lusterko” służącej Wiktorii Gorodeckiej. „Maria Stuart” jako „zrośnięte lusterko” szekspirowskiego „Ryszarda III”. „The symbol of Irish art. The cracked lookingglass of a servant”, do tych słów nawiązuję: znakomite, nie do oddania po polsku – z tym podwójnie podwojonym „o” i „g”, ciągami „kin”, „lass”, właściwie „kin-lass” – ach, cóż to za słowo, jak by to powiedział Norwid – „złożone ze stu perełek nawlekłych / Logicznie w siebie – – jak we łzę łza – – wciekłych”. Jeżeli postawić naprzeciw siebie dwa żywioły językowe, właściwie dwa językowe krzewy gorejące, żywioł gaelicki oraz żywioł starocerkiewnosłowiański, który by zwyciężył, mało o to pytać, bo zacząć należałoby tutaj od kwestii – kto w ogóle odważyłby się napuścić je na siebie?
Każdy zgodny śpiew zaczyna się od „niezgodności ujadania”, nawet poprzedzające najlepsze chóralne zgody kompromisy, nawet pełne ładu przymiera, bez odpowiedniej oprawy są tylko tego „ujadania” łagodną, cywilizowaną postacią. Sen, chociażby o „Marii Stuart” Schillera zapisanej młodocerkiewnogaelickim. Sen, w którym każdy napis w Polsce zyskuje własną parę w pradawnym, starocerkiewnosłowiańskim wariancie, tak jak w Irlandii, gdzie obok angielszczyzny znajduje się zawsze – bez wyjątku! – „gaelic”. Zapiszmy po gaelicku Norwidowską „Rzecz o wolności słowa”, a z pewnością z czasem odnaleźlibyśmy kogoś, kto wyrecytowałby ją sumiennie na scenie Domu Polskiego, „jak przeto czyni owy budownik katedry”, „w głębie się mając z taczkami samotnie”. „W głębie się mając z taczkami samotnie” rusza również Bloom, do wnętrza „Davy Byrne’s”. Oglądam płytę upamiętniającą owe odwiedziny. „Moral pub”, uważa rozpłodowy Odyseusz. Leży to od Norwidowego „moral word” – równie daleko, co blisko – w dokładnej połowie drogi. To spore osiągnięcie. Osiągnięcie w dziedzinie pokrewieństwa.
Co jeszcze ich łączy? Kolory w notatnikach, czy mówiąc z angielska – kolorowanie draftów. W „MoLI” znajduję dwie notatkowe cząstki „Ulissesa”: „Proteusa” i „Sirens”, obie ikoniczne. Norwid i Joyce zakreślają swój tekst kredkami czerwoną i niebieską. Irlandczyk-Joyce, oczywiście, dokłada do tego zieloną, po którą Polak nigdy, wszelako, nie sięgnie – wetując sobie ten brak typowo polskim ołówkiem, podręcznym atramentem. Trzeba być tu pewnym: kolor służy regularnościom „Ulissesa” – wyznacza „widmową” symetrię, właściwie prasymetrię, jest niczym kontrapunkt figury, „rozpina” pracę – na wysokościach budowli – budowli arcypowieści, potwierdza plany architekta. Joyce’owski kolor i Norwidowski kolor są symbolami uczciwości i jej miernikiem, rodzajem barwnego znaku wodnego, prapocałunkiem z zaświatów.
Zdumiewa mnie, ile w tomiku „Fitzclarence” z „Ulissesa”. Co do okładki zbioru, sprawa zdaje się już przesądzona. Znajdą się na niej mury Martello. Nie mogę zapomnieć tamtego popołudnia, uroczego popołudniowego grzyba półwyspu Howth – widzianego z wilgotnej oddali Sandycove, małych odkryć, chociażby takich, jak „dziupla” na 29 Sandycove Road, miejsce narodzin Rogera Casementa, „irlandzkiego Wallenroda”, od którego, w jego drodze na szubienicę, tak brutalnie odwrócił się Joseph Conrad. Czy wiecie Państwo, że sprawiedliwość została jednak w tym jednym przypadku „wymierzona widzialnemu światu” (wręcz) matematycznie? Casement umiera 3 sierpnia 1916 roku, Conrad – 3 sierpnia 1924 roku. W końcu – w przedziwny sposób „dopinając” historię tych dwóch mężczyzn, 3 sierpnia 1986 roku rodzę się... ja. Już dawno dostrzeżona, zbieżność ta nie daje mi spokoju... Bardzo uważnie oglądam Sandycove, i trudno mi się dziwić. Oczami Joyce’a, oczami Casementa (to obrazy z jego wczesnego dzieciństwa), oczami Bucka Mulligana („Gogusia Mulligana”, jak współcześnie chce jego polski tłumacz, Maciej Świerkocki), Stefana Dedalusa, oczami Hainesa. Staję przy „drzewie Willoughby’ego”, posadzonym tu specjalnie w stulecie urodzin Joyce’a, 18 maja 1983 roku. Mój „Ulisses” rozgrywałby się w trzech tych samych dniach różnych lat, moim Bloomsday, moim 16 czerwca, byłby 3 sierpnia – roku 1916 (pierwsza część powieści), roku 1924 (druga część powieści), i roku 1986 wreszcie (trzecia część powieści, najkrótsza). To wciąż – mimo rozedrgania – połączenie impresjonistyczne...
© Karol Samsel