Salieri nie jest postacią godną pogardy. Od tego należy rozpocząć tę myśl: Salieri w żaden sposób nie powinien być w niczyich oczach postacią godną pogardy. Pomińmy tu klucz biograficzny łączący Salieriego z Mozartem: to, czy stoi on za śmiercią Mozarta czy nie (tę legendę życia Salieriego spopularyzował Miloš Forman), w tym także to, czy z Mozartem łączyło go tak wiele, jak rzeczywiście sugerowano. Salieri mógł zabić Mozarta – twierdzą niektórzy, ale to nieistotne. Kluczowy za to jest sam kompleks Salieriego jako figura wyobraźni. A jeśli wyobrazić sobie, że genialny umysł sam na siebie z nieprzymuszonej woli nakłada tego rodzaju kompleks, chcąc uzyskać za pomocą tak skonstruowanego gestu samoponiżenia głębię i ostrość widzenia? Czy Mozart mógłby chcieć cierpieć na kompleks Salieriego, aby poprzez to anty-doświadczenie powiększyć spektrum własnego doświadczenia? Czy Mozart mógłby chcieć być Salierim, pozostając jednocześnie Mozartem? Czy nie byłby to wybór absurdalny, tj. czy mógłby w ogóle być realny – lepszy lub gorszy, tak jak dajmy na to pomysł na rywalizację z Haydnem albo nawet z Beethovenem? Wyobraźmy sobie bowiem: Mozart nie umiera w 1791 roku, ale żyje dalej i w 1815 wykonuje wspólny koncert z Ludwigiem van Beethovenem. Przypomina to starożytne starcie dwóch wirtuozerskich malarzy-iluzjonistów: Zeuksisa i Parrasjosa. Mozart – jak Zeuksis ze swoim konkurentem – przegrywa z Beethovenem. Które doświadczenie bardziej go ubogaca, które zdaje się bardziej opłacalne z perspektywy ekonomii twórczości – przegrana w rywalizacji z Beethovenem czy twórcze wykorzystanie kompleksu Salieriego?
Zestawieniem skonstruowanym powyżej nie chcę powiedzieć niczego więcej poza tym, że pozycja Salieriego może być pozycją ze wszech miar interesującą – i to z perspektywy poszukiwania narzędzi rozwoju. Geniusz samoponiżający siebie staje się geniuszem przeżywającym swego rodzaju katharsis, na dobrą sprawę inscenizującym je – nie w sferze formy jednak, a treści – reżyserującym je jako przeżycie. Zresztą z biegiem lat coraz bardziej doceniam pozycję Salieriego i coraz chętniej skłaniam się ku jego pochwale. Jeszcze nie jestem gotów na wygłoszenie aklamacji. Bliski jestem jednak powiedzeniu: „Tak, Salieri. On jest ofiarą. On jest podmiotem, on jest wątpiącym, kartezjańskim cogito, nie Mozart, nie Michał Anioł ani też nie Caravaggio. Tamci, choćby cierpieli w znaczeniu psychicznym albo fizycznym – jak chciałby przekonać nas o tym Irving Stone – pozostaną wcieleniem ideału »ludzie jak bogowie«, nawet Vincent van Gogh z tragizmem swojego losu”. Jakkolwiek los van Gogha jest bez cienia wątpliwości losem tragicznym, ofiarą sztuki par excellence autor Słoneczników przecież nie był.
Kartezjusz z kolei nie jest i nie chce być geniuszem, co potwierdza Rozprawa o metodzie, i mam tu na myśli sens głęboki tego słowa: nie ma nic genialnego, tj. nic absolutnego, w podmiocie kartezjańskim głoszącym dubito ergo sum. Zarazem – wątpienie jako sposób uprawiania sztuki, jego forma, a nawet być może temat – jest dla geniusza realnie niedosiężne. Być może istnieje kartezjańskie rozumienie geniuszu, jest ono jednak całkiem antynomiczne względem pojęcia tradycyjnego. Dla potrzeb tej notatki określę tę postać geniuszem wątpliwości. Czy Salieri jest geniuszem wątpliwości? To pytanie zupełnie innego rzędu, i chyba jednak – skazane na negatywną odpowiedź. Jest wszakże pewne, że co do reprezentantów współczesnych roczników poetyckich tromtadracko wstępujących do literatury polskiej, tych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pytanie o kompleks Salieriego, a jednocześnie o kompleks Mozarta (sic!) może być kategorią różnicującą nie tylko jednostki, lecz także – grupy i pokolenia. Mnie inspirowałby Salieri, nieco chyba bardziej niż Mozart. Nie oznacza to jednak, że z Salierim bym się identyfikował.
© Karol Samsel