Tak, Salieri to doskonała figura symboliczna, gwarancja retorycznej sprawności w dyskusjach o etosie moralnym naszej aktualności. Lubimy zresztą „ofiary naddźwięku”, jak osobowości tego pokroju określa Aleksandra Słowik. Solidaryzujemy się z „ludzkim” miażdżonym przez „arcyludzkie”. To dlań przecież chcemy być Weroniką albo Szymonem Cyrenejczykiem, to ze względu na „ludzkie”, nie na „arcyludzkie” – bierzemy ze sobą w podróż chusty, licząc że wrócimy z veraikonami. Z veraikonami „ludzkiego” zabsolutyzowanego. „Ludzkiego” przeciw „arcyludzkiemu”. Nasza epoka nie widzi więc już w „ludzkim” makiawelizmu. Nie szuka bowiem już dłużej esencji humanizmu, lecz – łaknie kompletnego wypełnienia siebie substancją człowieczą. Z tego, nie innego punktu dokonywać będzie suwerennych wyborów etycznych: przedłoży Salieriego nad Mozarta, będzie chciała być Niniwą, nie Jonaszem, wreszcie – pragnąc zrozumieć zło „ludzkiego”, a za wszelką cenę – uniknąć tego, co „arcyludzkie”, wybierze sodomitę nad Abrahama. Tak, wolimy twardość dna aniżeli ślepnięcie w państwie wiecznych świateł. To antyteleologizm, który Krzysztof Tomanek nazwałby pewnie „moralnością homeostazy”. Tak jest bowiem, można być zbawionym wyłącznie przedustawnie, nie w kościołach Europy i świata, lecz w osłonięciu w konwentach żebraczych. Uprawiając religię jako bezcelowość.
Pochwała Salieriego to więc pochwała syna marnotrawnego. Zwana też pochwałą powrotu do ojca, jawiłaby się krynicznie czysto i bardzo autentycznie – jako pochwała początku. Początku wszystkiego. W przeciwieństwie do pochwały Mozarta, która zawsze – to zupełnie niezależnie od okoliczności – będzie pochwałą geniuszu, geniuszu ucieczki od macierzy, w skutkach finalnych – pochwałą końca zaś, pochwałą kresu, wiktorii apokalipsy, którą przynosi ze sobą zabsolutyzowany, arcyludzki Cel. Cóż z tego, że tysiąc lat ikonoklazmu zamknąłby jeden portret, jeżeli schizma to dar wielu galerii świata, dar, którego nie sposób od siebie oddalić. Jak ma na to reagować literatura? Jak ma skonfrontować się z rysującym się na horyzoncie moralnym prognostykiem mówiącym, że syn marnotrawny to nowy bohater, czy nawet – patron postmodernizmu, że powracanie (powracanie, nie powrót!) syna marnotrawnego to ruch postmodernizm ożywiający, nie wykluczający? Że Salieri, nie Mozart – to właśnie „my-w-postmodernizmie”, że syn marnotrawny, nie syn szlachetny, syn godny schedy – to „my-w-postmodernizmie”. Że wreszcie sodomita, nie Abraham to „my”. „My-w-postmodernizmie”.
© Karol Samsel