Krzysztof Tomanek – słusznie i jak zwykle mądrze – zatrzymuje mnie wpół drogi, aby wykazać, że wiara w powracanie syna marnotrawnego jest mieczem obosiecznym, że nie sposób pomyśleć jej sobie bez szczypty cywilizacyjnego egoizmu: jeżeli ktokolwiek bowiem będzie powracał, nieuchronnie stanie się bohaterem „w perspektywie górowania” i jak orzeka o tym Krzysztof – niechybnie przemieni się w „złotego cielca zbiorowości”, tracąc swoją marnotrawność, swoją intymność. Tak samo Salieri. Nieuchronnie – zatraciwszy swoją marnotrawność, stanie się „Mozartem drugim”, Mozartem lepszym przez to dokładnie, że gorszym – „odchylającym zasłonę” niespotykanych dotąd skal. Skal piękna pojętego przewrotnie (a więc artystycznie): jako bycie gorszym, a przede wszystkim jako bycie drugim. Salieri okaże się więc Mozartem ulicy i tym zwycięży, Mozartem pauperum i tym zdobędzie nasz głos – głos „biednych i poniżonych”. Choćby niewielka zmiana, której by pragnął dokonać, przeistoczy się w rewolucję ludu, w jego wzburzony renesans, w iście „mozartowską” w swojej naturze i w swoim porywie przemianę, choć – jak Salieri będzie podkreślał – będzie on nadal Salierim, alegorią marnotrawności, tj. prywatności, intymności, nieuprzystępniania. Owszem, Krzysztofie, jest w tym sensie coś „mozartowskiego” nawet w pierestrojce, która jak przemiana Salieriego karmi nas obietnicami bez pokrycia i iluzoryczną metanoią. Tymczasem moloch się nie przemienia. Jakkolwiek – ten moloch jest w nas. Bez wyjątku. Ktokolwiek się więc indywidualizuje – należałoby rzec, idąc Twoim tropem myślenia – staje się molochem.
Nie ma więc i nie będzie tego, co marnotrawne, nie ma marnotrawnego ani marnotrawnej – bo wyróżnione, desygnowane, swoją marnotrawność zatraci. Marnotrawność jest universale, nigdy locale. Nie może partycypować w bycie. Jest to więc platonizm, ale platonizm bez zakorzenienia, idee bez podstaw. W tym, co mówisz, jesteś, Krzysztofie, poetą natury. Bronisz marnotrawności wszystkiego tego, co zbiorowe – Niniwy, Górnego Śląska. Czy mimo wszystko nie przejmuje Cię lękiem to, co mogłoby chyba nastąpić, gdyby Twoje optimum zostało urzeczywistnione? Powiedzmy, dwieście lat. Dwieście lat wspólnoty marnotrawności. Bez geniuszów marnotrawności, bez przełomowych odkryć, osiągnięć, transcendencji w tym, co marnotrawne. Bez rozpoznawania swojej kondycji. Przecież byłby to koniec sztuki. Owszem, wiadomo to od dawna, to wiedza Goyowska – kiedy rozum śpi, budzą się demony. Ja jednak zawsze bałem się zaśnięcia muzy. Dopiero kiedy śpi muza bowiem, budzą się ich ojcowie, przodkowie, o których istnieniu nie mieliśmy żadnego pojęcia. Cóż, Krzysztofie, jestem poetą kultury i uważam, że Salieri nie istniałby bez Mozarta. Twierdzę, że sztuka nie może oraz nie powinna zmywać krwi ze swoich rąk, tym bardziej – nie powinna tych rąk sobie odcinać. Tak, jest domem dla ideologii, bywa jej kościołem albo imperium, lecz jest jednocześnie – jedynymi, jakie są dostępne nam, ludziom – katakumbami. Katakumbami prawdy o nas samych. I tym, przede wszystkim tylko tym, a zarazem aż tym – jest sztuka. I mimo to aktualne (wierzę głęboko) pozostają tutaj słowa Norwida, że „piękno kształtem Miłości…”. W kościele ideologii bowiem, w przestrzeni, która cała wydaje się parodią sakralnej architektury i symboliki, w przestrzeni wiecznej kpiny i bluźnierstwa, wśród tańców kozła i śpiących pentagramistów – tam i tylko tam, w miejscu niepowtarzalnym ani niedającym się przemieścić jest tabernakulum. Tabernakulum prawdy o człowieku. Aby dotrzeć doń, trzeba jednak pokonać labirynt. Odwrócony labirynt. W każdym tego słowa znaczeniu.
© Karol Samsel