Bardzo brakuje mi filozofii literatury. Może z tym jest związany specyficzny rodzaj niemocy, niemocy jednak, która jest rodzajem otwarcia na świat. Odwilż mojego serca. Oglądałem wczoraj na stronach internetowych sceny zabójstw dokonywanych przez meksykańskie kartele narkotykowe. Poderżnięcie gardła i odcinanie głowy jakiegoś czterdziestopięcio- lub pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Ale i tak zostanie mi w głowie zawodzenie (nie potrafię tego inaczej nazwać) dwudziestoletniego chłopca, który zginął zaraz po nim, przywalonego nim rzuconym na swoje ciało. I cóż, w jego wypadku powtórzenie nie zaistniało. Owszem, gardło, bo od niego wszystko właściwie się zaczyna, ale dalej już – długie cięcia klatki piersiowej i wyjęcie serca. Niewiele mogę powiedzieć, a to, co powiem, na pewno nie posłuży mojej obronie. Nie ma sensu, aby służyło. Chodzi o to, że w obliczu sytuacji ostatecznych albo ostatnich zostaje jedynie miłość i nienawiść. I wtedy kocham. I chciałbym cofnąć czas, usunąć zbrodnie, nie tyle przecież – wyrugować oprawczy instynkt, co usunąć oprawstwo jako fakt istnienia (nie ma we mnie dumy ani ambicji reformatora, jestem człowiekiem pokornym pod tym względem, a może nie pokornym: tylko poczciwym).
Wydaje mi się, że dokładnie tego samego usiłuję dokonać w literaturze oraz poprzez literaturę. Jeszcze raz podkreślę: to nie franciszkanizm, to nie święty Franciszek z Asyżu chciałby zstępować do celine’owskiego kresu nocy. To raczej jakiś rodzaj poczciwości, jeżeli nie „poczciwstwa”. Na pewno nie altruizm. Czyli na dobrą sprawę – biologia empatii pogodzona z wyssaną z krwią przodków, zapewne przodków słowiańskich, dobrodusznością. Dobrodusznością, nie wielkodusznością. Chociaż mogę za takiego uchodzić (powierzchowna lektura moich wierszy może przecież nasuwać myśl o tym, że „mistycyzuję” rzeczywistość), wcale nie jestem wielbicielem żadnych duchowych renesansów. Kiedy zaś idzie o delikatną kwestię spirytualizmu, potrzeba mi spójności, a potrzeba ta narasta z wiekiem, podobnie jak narcyzm, co jest zapewne częścią instynktu samozachowawczego. Dlatego myślę nieraz o samozachowawczości literatury i bliższy zdaje mi się już od lat samozachowawczy Andrzej Trzebiński niż zachowawczy Krzysztof Kamil Baczyński bądź zachowawczy Czesław Miłosz. Nie potrafię jednak określić bliżej tego, co pod pojęciem samozachowawczości rozumiem. Mogę jedynie na potrzebę sytuacji wypowiedzieć się poetycko. To moment, w trakcie którego niczego nie bierzesz do ust, ponieważ masz silne i paraliżujące poczucie, że poprzez pokarm, który swobodnie przyjąłbyś do siebie, zostałbyś brutalnie przeciągnięty do nieskończoności.
© Karol Samsel