W środę odwiedził mnie podczas mojej pracy w zakładzie Wojtek Zamysłowski. Przeglądałem z długopisem w ręku kserokopie najnowszej edycji Traktatu moralnego. Rozmawialiśmy po tym, jak pokazał mi swoje nowe, bardzo dobre wiersze. Mówiąc o poezji słów, dotknęliśmy chyba jakiegoś iluminującego punctum. Mówiłem Wojtkowi o tragedii Adama drugiego, tragedii, którą zakończyć może tylko samozbawienie, moment, w którym sam Adam drugi, on i wyłącznie on, nikt inny, przyzwoli sobie na chełpliwe – jak uważa niesłusznie – zrównanie siebie z Adamem pierwszym. Tłumaczyłem: poeta słów, poeta języka, aspirujący lingwista taki właśnie jak Ty – jest Adamem drugim. Rzecz w tym, aby uznał siebie za Adama pierwszego. Ten pierwszy nazywał rzeczy, określał swoimi imionami zwierzęta i powoływał lingua adamica. Ten drugi tworzy nazwy dla nazywań, nazywania określa swoimi imionami. Tak, tak. I powołuje lingua adamica. Nie jest tak bynajmniej, że musiałby zdobywać się na mozół regresu, że musiałby wracać do mitycznej kolebki języka, źródeł języka Adamowego, że musiałby dokonywać oświecającego wycofania w sam mit początku. Nie musi. Nie mieli racji Norwid, Chlebnikow, nie ma też racji Joanna Mueller.
Tłumaczyłem Wojtkowi, że regres w stronę źródła upodrzędnia, choć dzieje się to w autentycznej glorii, glorii uniżenia. Wyjaśniałem – powoli oraz rozmyślnie na tyle, na ile potrafiłem – że z momentem, w którym uwierzymy, że tu i teraz, uprawiając poezję słów, jako drudzy Adamowie nazwiemy nazywania z taką samą powagą, salva veritate, jak pierwszy Adam nazywający rzeczy zwierzęce, dusze animalne – że z tą chwilą, od tej pory dopiero zatracimy w sobie potrzebę uprawiania poezji rzeczy. I będzie to ostateczne porzucenie poezji rzeczy, odcięcie mimetycznej pępowiny. Wierzę, że zwiąże się to z porzuceniem jakiejś początkowej blokady wytworzonej za sprawą unieruchomienia dychotomii słowo:rzecz. Że zrozumiemy przy tym na przykład, że o własnym najbardziej skrytym, spersonalizowanym pragnieniu, np. pragnieniu samobójstwa powiemy autentyczniej dzięki hermetyzmowi, metadenotacjom, dzięki nazywaniu nazywań, czyli implicite, tzn. pisząc wiersz o uwikłaniu słowa w narrację niż za sprawą eksplicytnego, uwikłanego w fikcjonalizm realizmu.
Tu i teraz nie jesteśmy Adamitami, lecz drugimi Adamami, a nie tylko przecież nimi. Nie jesteśmy Orfitami, lecz drugimi Orfeuszami. Nie musimy wracać do „jaskiniowej” pierwotności lingw: lingua adamica, lingua orfica etc. Dla nas – jest ona bowiem nie tylko Chlebnikowskim zakątkiem czarów, lecz także – platońską jaskinią. Może i „jaskinią cudów”, ale „jaskinią”. Przez pisanie wiersza o tekście, wiersza o złym smaku, wiersza grafomańskiego, możemy dać np. do zrozumienia o grafomanii cyklów życiowych, grafomanii nieuchronnych przejść między tym, co statyczne – grafomanii narodzin czy grafomanii śmierci. Nieprzypadkowo przecież to z narodzinami oraz śmiercią wiążemy w ponowoczesności idiomatykę pornografii. Mówimy: pornografia narodzin, pornografia śmierci. Nie tyle nie zrozumie tego Orfeusz pierwszy, co zredukuje do swojej językowości, nie zrozumie tego Orfeusz drugi wracający do Orfeusza pierwszego jako do swojego wzoru (Orfita). Zrozumie to dopiero Orfeusz drugi, wolny od pępowiny kolebki języka, uprawiający własną lingwę, ten spełniony, egzystujący samodzielnie jako producent, protektor i wspomożyciel własnego języka.
© Karol Samsel