Wiersz z kontekstem nie jest rebusem, krzyżówką do rozwiązywania ku uciesze. Interpretacja nie jest rozwiązaniem zerojedynkowym. Ponieważ za sztuką stoi Tajemnica, nie zagadka, Słowo, nie anagram. Wypowiadając się w ten sposób, nie tłumaczę tekstu, ale przedstawiam swoje modus vivendi. Nie można każdego wystąpienia autora odczytywać w kategoriach objaśniających. Nie ma on bynajmniej obsesji Tłumacza. Nie wpędzajmy go w kompleksy, których także zazwyczaj nie posiada. Nie sądźmy, że nie potrafi się on uwolnić od dyktatu jasności i zrozumiałości ani tym bardziej że temu dyktatowi nieuchronnie ulegnie, ilekroć wypowie się w związku ze swoim dziełem. A nawet gdyby tłumaczył np. wiersz, jest to fakt istotny w sensie poznawczym, tożsamościowym, autoliterackim i dowodzi tego historia literatury. Może się mylić, ale czytelnicy mogą mylić się także. Skąd ten nawyk oddzielania ziarna od plew? Nawyk bardzo stronniczy, nierzadko krzywdzący. Ziarna miałby czytelnik, wyłącznie czytelnik i czytelnik zbierałby plon interpretacji, plewy zaś przynosił autor, który de facto poza skądinąd istotnym związkiem genetycznym nie ma i nie będzie miał z tekstem niczego wspólnego.
Kiedy to nastąpiło, kiedy do tego stopnia uprościliśmy, zwulgaryzowaliśmy nasz aparat odbioru tekstu? Wpierw była diada „autor : tekst”, którą nowoczesność przekształciła w triadę, dopuszczając doń stronę czytelnika. Tak funkcjonującą triadę „autor : tekst : czytelnik” zaprzepaściła z kolei ponowoczesność, doprowadzając nie tylko do śmierci autora (Roland Barthes), lecz także – do znaczącego wzmocnienia (choć nie absolutyzacji) postaci czytelnika. Świecki postmodernizm dokonał reszty. Z XIX-wiecznej diady „autor : tekst” – wskutek przyzwolenia na triadę, która sama w sobie fatalna nie była – powstała XXI-wieczna superdiada „tekst : czytelnik”. Autor przestał istnieć jako instancja. Jego zadaniem jest więc bycie surogatką dzieła literackiego, służba w charakterze mechanicznego sprawcy jego przyjścia na świat, niezmordowanej mamki porodowej, która po zrodzeniu jednego oddaje to, co zrodziła w dobre ręce, aby podjąć znowu, raz po raz – nigdy nieustające wyzwanie rodzenia drugiego, kolejnego.
Kim w tym układzie dominacji i zależności jest wreszcie czytelnik? Matką zastępczą? Wampirem lub przynajmniej istotą zwampiryzowaną? Wielbicielem rytuału zjadania bogów bądź zwykłą, nieaspirującą jednostką do tego rytuału zaprogramowaną, jednostką w celach rytualnych zmanipulowaną? Everymanem wreszcie – mniej lub bardziej świadomym, mądrzejszym albo głupszym, który nieoczekiwanie (i niezasłużenie?) okazał się największym beneficjentem doby ponowoczesnej?
© Karol Samsel