Była książka, którą napisałam dwa razy, a potem musiałam jeszcze podwoić jej tytuł: „Sceny miłosne, sceny miłosne”, gdy okazało się, że pojedyncze sceny opisał już Andrzej Brycht. Z tym, że teraz w wikipedii na stronie o Brychcie ich nie widzę. Wszystko znika jak rażone znikarką, ale zagadnienie pozostaje. Całe życie i co po nim. Jeżeli samo nie wyrywa się z ciebie na przekór wszystkiemu, nie rób tego. Mówi Charles Bukowski. Nie pisz. Ale pisanie, które samo się wyrywa pomaga wierzyć, że jest coś oprócz śmierci, mówię jego własnymi słowami, zresztą raz pomaga, a raz nie. W recenzji na okładce „Scen miłosnych, scen miłosnych” Wiesław Myśliwski napisał o czasoprzestrzeni psychicznej, że to tam, w niej wszystko się dzieje, i to, co się w niej dzieje – chociaż niepowtarzalne i wyłączne – jest dostatecznym bezmiarem, aby odbijał się w tym bezmiar świata, bezmiar człowieka w ogóle. „Sceny miłosne, sceny miłosne” w warstwie powierzchniowej mówiły o tym, jak rozpętała się wojna atomowa i nikt jej nie zauważył. To się zdarza. W dramacie bezbronności wobec wszelkich presji świata tego, taki może być sposób na przeżycie. Teraz pada, ludzie idą w deszczu wybierać prezydenta. W książce dzieci gryzą małe, płaskie cukierki z ogromną słodyczą. Zauważam to i podoba mi się, że w czasoprzestrzeni psychicznej bezmiary łączą się, jedne przechodzą w drugie, jakby wpadały w trans. Dzieje się to trochę poza wzrokiem.
© Marta Zelwan