Znalazłam zapisek z 2010 roku o ostatnim widzeniu telewizji:
Zaczyna się od widoku świętych gór. W Indiach ludzie i białe święte krowy próbują znaleźć coś do jedzenia na śmietnisku. Pasma skał są podłużnie prążkowane tak równo i delikatnie, jakby były wodą. Malunek naskalny przedstawia ludzki kształt. Pokazana jest aborygeńska twarz, aztecka twarz, tybetańska twarz. Nakładana na twarze biel i żółć. Czarne kobiety o siwych głowach i przekłutych uszach nanizują koraliki. Całe plemię, odświętnie ozdobione, idzie, czują rytm. Ceremonie są zawsze ku jakiejś czci. Mężczyźni, kobiety, księżyc, słońce. Okrzyki, kroki, stroje. Oni wiedzą, co to wszystko znaczy, my już nie. Widzę wodospad w górach, miejsce mego wymarzonego azylu, które opisywałam albo miałam zamiar już dawno opisywać. Ogromna woda przemienia się w mgłę, ale przez dziurę w skale błękit widać w nieskończoność. Na ziemi drzewo oliwne wyrzeźbione przez czas. I znowu co innego, bo film pokazuje to, co się równocześnie dzieje na całej Ziemi. Burza nad dżunglą. Nie, to drzewa idą pod nóż. Uciekają po podłużnych liściach ogromne żuki, a drzewo wali się ścięte piłą mechaniczną. Patrzy na to przerażonym wzrokiem Indianin w tęczowej ozdobie głowy. Niech was diabli, mówi inny wzrok. Leśna dzikuska patrzy spomiędzy gałęzi, boi się. Z szarych gór schodzi się do slumsowego miasta. Miliony ludzi w domach ze starych desek, tekturowych pudeł. Słychać południowoamerykańską muzykę fletową. Na ulicy brudne dzieci, psy, ale gdy następuje przeskok filmowy do blokowisk, to już nie są Inni tylko my, wiele pięter w górę. Krążą nad nami samoloty. Kobiety w fabryce, przy taśmie, przez ileś godzin dziennie wykonują trzy albo cztery ruchy, pociągnąć za dźwigienkę, przylepić, przyciąć, produkują niezbędne ludziom papierosy. Biznesmeni stoją przez chwilę pod szarym gmachem. Wieje wiatr. Zmęczenie, garnitury, teczki, idzie noc. Jest na to rada, kapsułowe hotele japońskie. Inni, wytatuowani w kolorowe mandaryńskie postacie i gniewne bóstwa wychodzą tymczasem z łaźni chińskich. Znowu gdzie indziej, tam, gdzie dzieci indiańskie wyglądają zza puszczowych drzew. Potem nasze, europejskie miasto oglądane jest z lotu ptaka. Widać niedużo: mury, szkło, mikroby ludzi, owady samochodów błąkające się po ulicach.
© Marta Zelwan