W maju, zimnym i deszczowym, piszę o glinie, deszczu i stwarzaniu. Wciąż notuję sny. Snom i wizjom można przypisać realność psychiczną o wartości mniej więcej takiej samej jak realność fizyczna, mówił Carl Gustav Jung. To zjawiska naturalne, rzeczywistość wyrażana przez jakąś nieznaną istotę: mam więcej śmiałości, aby powoływać się na słowa Junga, od kiedy rok temu mi się przyśnił.
Ostatnio, we śnie bez obrazów, usłyszałam słowo alive, przetłumaczone wcześniej z rosyjskiego przez Oksanę i przypomniał mi się film sprzed dwudziestu lat: „Alive, dramat w Andach”, oparty na rzeczywistych wydarzeniach. W wysokich górach rozbił się samolot. Leciała nim na mecz do Chile urugwajska drużyna rugby, część ludzi zginęła. Po dziewięciu dniach zaprzestano poszukiwań. Rozbitkowie podjęli decyzję, że pójdą w góry ku granicy chilijskiej, wspinaczka była trudna, prawie niemożliwa. Będą zjadać siebie. Od czasu do czasu ktoś zostanie zjedzony, aby inni mogli iść. Przeżyli. Myślę o nieprawdopodobnej sile życia, która pozwoliła im zrobić zamach na jedno z podstawowych ludzkich tabu i co było z tymi ludźmi potem. Film nie pokazywał.
Przypomina mi się też rozbitek opisany przez Márqueza, rozbitek, który przez dziesięć dni dryfował na tratwie bez jedzenia i picia, był okrzyczany bohaterem narodowym, całowany przez królowe piękności, obsypany złotem przez agencje reklamowe, a potem znienawidzony przez władze i zapomniany na zawsze. Marynarz ten, jeden z ośmiu, którzy wypadli za burtę z niszczyciela marynarki wojennej „Caldas”, też był postacią autentyczną.
© Marta Zelwan