18 września 1986
Z Okęcia wracałam tramwajem. Byłam obserwowana. Osoby siedzące po lewej i po prawej stronie tramwaju porozumiewały się ze sobą. Wysiadłam i zobaczyłam kiosk z jabłkami. Była pora, gdy dzieci idą do szkoły. Szedł przede mną chłopiec po chorobie Heinego – Medine’a, szedł tak, że nie mogłam go ominąć. Weszłam w bruzdę, między chwasty, ale obserwatorzy z tramwaju wybiegli naprzód i zdążyli się zaczaić. Postanowiłam nie zwracać na nich uwagi. Na przedmieściu było więcej łąk niż domów. Nagle, wśród trawy zobaczyłam dziecko, malutką dziewczynkę pędzącą na krótkich nóżkach, wyciągającą rączki. Zatrzymałam się i krzyknęłam: chodź! Wtedy zaczęła kurczyć się do małej piąstki, do mgły, aż się rozpłynęła. Na niebie w tym samym czasie i w taki sam sposób zniknęła tęcza. Moi prześladowcy szli przede mną, oglądając się, wiedzieli, że to jedyna droga, jaką mogę iść. Mijaliśmy skrzyżowanie ulic, po którym zaczęły sunąć do startu samoloty ciężarowe, ogromne raki. Były czerwone i zielone. Zatrzymaliśmy się, gdy stąpały odnóżami i naraz, z hukiem, wstępowały w powietrze. W tym czasie zrównałam się z prześladowcami i poznałam ich, kobietę w czerni i mężczyznę jej podległego, o okrągłej dziecinnej twarzy.
© Marta Zelwan