Marek Garbala był pierwszym, który coś zauważył w moich wierszach. Przyszłam do niego pewnej nocy z moimi pierwszymi wierszami. Skrytykował mnie potwornie. Jak dziś pamiętam pokazałam mu mój cykl „Fiolety”. A on, że zbyt wiele tu tryli i ozdobników, że to na pewno z powodu zadawania się z wokalistkami. Żartował ze mnie, ale jakoś nie robiło to na mnie wrażenia. Przeciwnie chciałam się jak najwięcej dowiedzieć. Co złego jest w moich wierszach. Co należałoby poprawić. W jaką stronę powinnam iść. W sumie nie odpowiedział mi wprost na te pytania, ale na pewno zainspirował do dalszej pracy. Coraz częściej przychodziłam do niego i o dziwo coraz lepiej pisałam. Nawiązała się między nami nic przyjaźni. Stał się dla mnie mistrzem. Moim pierwszym mistrzem pisania. A miałam wielu mistrzów na swojej drodze pisarskiej. Chyba miałam dużo szczęścia, że spotykałam tak wspaniałych ludzi na swojej drodze. Marek Garbala pojawił się w moim życiorysie już podczas studiów muzycznych. Grywałam wówczas w Kalamburze na pianinie. Zdarzało się, że grałam na wieczorach poetyckich. Pan Marek zawsze w otoczeniu młodych poetów perorował i wygłaszał egzaltowanym tonem swoje mądrości. Był niedostępny. Patrzyłam na całe to towarzystwo z pewną zazdrością myśląc, że nigdy nie znajdę się w jego otoczeniu... że nie mam szans, że po prostu piszę za słabe teksty. Po kilku latach i ja mogłam zapukać do jego okna na parterze a on wychodził mi na spotkanie. Był nie tylko mistrzem ale i inspiracją. Był wymagający. Postawił mi wysoko poprzeczkę, do której zmierzał każdy pisany wiersz. Stąd się nauczyłam, że najważniejszy jest pułap, od którego zaczyna się wiersz. Potem pozostaje już tylko praca z tekstem. Tak zostałam jego uczniem, piszę uczniem, bo on nie znosił tego, co kobiece i traktował mnie jak chłopaka. Nie było mowy o liryzmie, nie było szans by używać w wierszach ckliwych słów. Wiersz miał być z mięsem. Oschły, wulgarny, brutalny. Wiersz miał przedstawiać to, co w rzeczywistości jest najtrudniejsze i nie do zniesienia. Byłam trzymana przez niego w dyscyplinie twórczej. Ale nie tylko twórczej. Pan Marek bacznie śledził moje miłosne ekscesy. Nic nie mówił ale wyczuwałam, jakby do mnie mówił: albo miłość albo pisanie. Zawsze wybierałam pisanie. Obiekty miłosne gdzieś pozostawiałam i wracałam do niego by znów godzinami rozmawiać o poezji.
© Ewa Sonnenberg