Gdy wygnano mnie z Krakowa w styczniu 2010 pojechałam na wakacje w Góry Sowie. Do miejsca gdzie się urodziłam i wychowałam jako dziecko. Ząbkowice Śląskie, Budzów, Olbrachcice, Srebrna Góra. Znalazłam wtedy małą łąkę śniegową i mały mostek jak z fotografii z Kazuo Ohno. Ale do małej łąki śniegowej mówiono: zimo wypierdalaj! A na mostku trudno mi było odnaleźć samą siebie. Kiedyś wybrałam się na wycieczkę do Budzowa. Do domu i ogrodu moich dziadków. Do ich pól uprawnych, małej rzeczki, drzew. Chciałam znów zobaczyć stodołę, która od zawsze była moją miłością. Do obory gdzie doiłam krowy i wyrzucałam gnój. Do drewutni, gdzie spotykałam kogoś kogo kochałam. Rozmawialiśmy bez słów na drewnianym pniu w charakterze stolika stawiałam bukieciki stokrotek. Nigdy nie więdły. Trwały tak jak trwała przy mnie obecność ukochanego spotkania. Najpierw ktoś mnie podwiózł co było miłym zbiegiem okoliczności. Weszłam do ogrodu. Miejsce, gdzie spędzałam dzieciństwo. Miejsce, gdzie było moje królestwo. Zbieranie stłuczonych kawałków porcelany i szukanie ślimaków. Maliny i drzewa owocowe. Stara lipa przy szklanej werandzie i krzewy jaśminów. Wszystko to niby było, ale wydawało się jakby zmieniło gabaryty. Ogród był jakiś smutny i opuszczony. Dom dziadków bez tynku z obnażonymi cegłówkami wyglądał jak człowiek obdarty ze skóry. Poszłam w stronę drewutni. Ale po drodze spojrzałam na ścianę domu. Wtedy ukazał się obraz Madonny Sykstyńskiej Rafaela. Dziwne to było bo obraz był na wysokości i vis a vis miejsca, gdzie kiedyś był chlewik. Tam, gdzie dziadkowie trzymali świnie na ubój. Jakby obraz mówił: stoję teraz nie przed ludźmi, ale przed świniami. Muszę teraz patrzeć nie na piękno, ale na odchody świń. Zaraz przypomniało mi się, że Chrystus wyganiając złe duchy wpędził je w świnie. Poszłam dalej jakby nigdy nic, stodoła tak pięknie patrzyła na mnie. Miała powody, przechowywała pszenicę, żyto, i inne dary. Potem wyszłam na małą łąkę, tam gdzie kiedyś było jezioro. Rzeczka nadal płynęła, wszystko było przysypane śniegiem. Ktoś mówił do mnie przez telefon: jesteś najbardziej prześladowaną osobą na świecie. Usłyszałam to na tej samej łące, na której zobaczyłam kiedyś ojca Pio. Wtedy przyfrunęły ptaki a ja patrzyłam na mój krajobraz dzieciństwa. Przez chwilę na niebie pojawiła się tęcza. To było dziwne bo niebo było błękitne. Ale tęcza jakby nigdy nic przemknęła nad moją głową. Wiele było moich powrotów do domu i ogrodu moich dziadków. Wracając chciałam wstąpić do pałacu Fryderyka Wielkiego, ale jakaś grupa uczniów chciała mnie zbić. Ledwo co uciekłam. W autobusie czułam się załamana. Nie interesowała mnie ani Madonna Sykstyńska, ani mała łąka, ani śnieg, wciąż miałam przed oczami wrogie spojrzenia młodych ludzi przed pałacem Fryderyka Wielkiego. Czułam się jak w sytuacji bez wyjścia. Nie przywoływałam mojego wiersza „Schönwalde”, w którym piszę: Klęska rozpocznie się na zachód od miasta gór / Krzyże pokutne odżyją płaczem więzionych win / Od morza sunie fala zwycięskich i zwyciężonych / Stopieni w jedno bezkształtne cierpienie / Tłumy gonią tłumy chciwe przebaczenia / Trumny gonią trumny ciekawe zniszczenia/ Śmierci nie żal przegrywać / Przegrywa / Mój dom jest daleko stąd / W przerwanym wymiarze czasu / Trwa cały las / Przed wejściem powtarza jedno i to samo za Trwałym (…) Nie boję się ruin / są jakby wyższą formą tego, co już było.
© Ewa Sonnenberg