Właściwie nie chciałam nigdzie wychodzić z domu. Nie chciałam stykać się ze środowiskiem i warunkami pogodowymi jakie panowały wokół mojego domu. Chciałam siedzieć w domu i cierpieć za miliony jak kiedyś uczył mnie pewien poeta romantyzmu. Chciałam cierpieć w samotności i w ciszy. Najlepiej za zamkniętymi żaluzjami, za zamkniętymi kotarami, za grubą zasłonę, za opuszczoną kurtyną. Chciałam nie wychylać się i w tym małym pokoiku przesiedzieć swoje życie. Ale raz zdarzyło się tak, że musiałam wyjść z domu. Musiałam wyjść do apteki po lekarstwa. Nie na to siedzenie w domu. Musiałam zakupić lekarstwa na infekcję. Infekcja była taka dumna, że jest infekcją. Nie mogłam jej tego zrobić, że ją lekceważę i nie potraktuję jej lekarstwami. Idąc do apteki byłam taka nieobecna jakbym wciąż przebywała w swoim pokoiku za zamkniętymi żaluzjami, za przesłoniętymi zasłonami oknami. Gdy tak szłam miałam oczywiście spuszczoną głowę. Zawsze tak miałam. Lepiej mieć spuszczoną głowę, bo tak jest bezpieczniej. Tak nie dostrzega się złośliwych uśmiechów na twarzach innych ludzki. Tak jest większe prawdopodobieństwo dotarcia do celu bez potknięcia się czy upadku. Już tyle razy potknęłam się w swoim życiu, że nie chciałam ryzykować. Już tyle razy upadałam, że wolałam patrzeć na każdy swój krok. Żeby czasem znowu nie upaść i nie zrobić siary. To byłoby takie głupie. To byłoby takie nie na miejscu. To byłoby zbytnie eksponowanie swojego ja. No idę z głową w dół i myślę o aptece i lekarstwach. Czy ta apteka już czeka na mnie. Czy te lekarstwa będą chciały być razem ze mną w moim małym pokoju. Nagle na chodniku zobaczyłam małego ślimaka. Nastraszyłam się, że może go ktoś nadepnąć. A wiedziałam co to znaczy. Tyle razy ktoś mnie nadeptywał i nie należało to do przyjemności. Być nadepniętym to jak być starym kapciem wyrzuconym na śmieci. Być nadepniętym to znaczy stracić pogodę ducha i coś z życia. Być nadepniętym to oznacza koniec kariery i szlaban na drodze do sławy. Postanowiłam, że nie pozwolę by temu ślimakowi przydarzyło się to samo co mi. Wzięłam go do ręki i przeniosłam do ogrodu. Mały ślimak był tak mały, że nie wiedział jak mi podziękować. Ale to i dobrze nie znoszę jak mi się dziękuje. Wszystko co robię dla ludzi robię bezinteresowne a nie za jakieś dziękuje. Ale chyba mi się odwdzięczył bo gdy go przenosiłam do ogrodu nagle zdałam sobie sprawę, że żyje się nie po to by siedzieć za zamkniętymi żaluzjami, nie po to by potykać się i upadać, nie po to by chodzić do apteki i kupować lekarstwa, ale po to by przez przypadek uratować życie małemu ślimakowi. I tak jest z innymi ludźmi. Nawet nie wiedzą po co żyją. Ludziom wydaje się, że żyją dla rzeczy wielkich takich o których czyta się w kolorowych gazetach, dla rzeczy które są efektowanie wyeksponowane, dla rzeczy o których mają wszyscy wiedzieć, a tak naprawdę żyje się by raz w życiu podnieść małego ślimaka z ziemi i przenieść go do ogrodu, żyje się dlatego by jednym gestem komuś pomóc w niezaplanowanym i najmniej oczekiwanym momencie. Ludzie myślą, że żyją dla tego co robią na co dzień a ja wiem, że żyje się dla tego co jest najmniej dostrzegalne. Właściwie żyje się dla tego czegoś co jest niedostrzegalne gołym okiem . Ale wszystko to na nic i tak ludzie będą się zajmować tak zwanymi ważnymi sprawami nie zauważając tego co było w ich życiu najważniejsze.
© Ewa Sonnenberg