Do niedawna byłem przekonany, że jestem zagorzałym fanem The Walking Dead – opartego na serii komiksów Roberta Kirkmana serialu o zombie-apokalipsie, w którym słowo zombie nie pada ani razu, a żywe trupy, zależnie od miejscowego dialektu, określane są mianem walkers, creepers, biters, chompers, roamers, i w którym walka z umarlakami – choć nierzadko bardzo efektowna – często schodzi na dalszy plan, by ustąpić miejsca psychologicznej analizie postaci czy zadawanym całkiem na serio filozoficznym pytaniom. Na przykład o to, ile z naszego człowieczeństwa to produkt względnie spokojnych czasów, w których żyjemy, i ile bylibyśmy w stanie zrobić, by w obliczu zagłady zapewnić przeżycie sobie lub (coraz mniej licznym) bliskim.
Ostatnio dochodzę jednak do wniosku, że jestem jeszcze większym wielbicielem potencjału tej serii. Gdy zasiadam z wypiekami na twarzy, by na kilkadziesiąt minut zapomnieć o nie-bożym świecie i śledzić losy Ricka Grimesa i reszty, taka naprawdę oglądam dwa seriale: jeden wyświetlany na ekranie komputera, a drugi w mojej głowie, z którego mój mózg na bieżąco wycina co bardziej frustrujące elementy. (A czasem wymagana to pewnej ekwilibrystyki).
W tym drugim serialu, rozgrywającym się wyłączenie w mokrych zaułkach mojego mózgu, bohaterowie nie porzucają nagle całej życiowej wiedzy i typowej dla siebie podejrzliwości, by dla dobra fabuły dać się zwieść czarnemu charakterowi, pod mikroskopem świetlnym nie można zobaczyć DNA (!), a postać, której bliska osoba właśnie zaginęła, wspomina o niej chociaż ze dwa razy.
Wiele z tych niedociągnięć wynika zapewne z licznej obsady. The Walking Dead, podobnie jak Game of Thrones, gra z naszymi przyzwyczajeniami, bezlitośnie uśmiercając głównych bohaterów. By było to możliwe, twórcy serii starają się mieć zawsze na podorędziu wiele ważnych postaci (niekiedy kilkanaście), przez co portrety części z nich przypominają raczej szkice, a przedwczesne śmierci czy inne tragiczne zdarzenia, które ich spotykają, nie niosą ze sobą aż tyle emocjonalnego ciężaru.
W Żywych trupach można jednak znaleźć wiele elementów, które mój skłonny do przeredagowywania mózg pozostawia w stuprocentowej zgodzie z oryginałem. Są to nieliczne, ale zapierające dech w piersiach pejzaże wymarłej (w pewnym przynajmniej sensie) Atlanty; znacznie częstsze, równie osaczające leśne krajobrazy; ścieżka dźwiękowa, która doskonale buduje klimat amerykańskiego południa; przejmujące zwroty akcji czy zaskakująco liryczne momenty. Do ostatnich należą takie kurioza, jak truposzczak spokojnie kroczący przez łany zbóż. Trzeba nie lada kunsztu, by z czegoś tak niepozornego zrobić liryczną scenę ciężką w symboliczne znaczenie, a podobne sztuczki twórcom serialu udają się zaskakująco często.
Fascynujące jest także przyglądanie się ewolucji bohaterów i ich moralnie niejednoznacznym wyborom. W wielu przypadkach trudno nam zdecydować, czy dany czyn to jeszcze samoobrona czy już zwykłe okrucieństwo lub przeciwnie – przejaw człowieczeństwa czy głupoty, za który przyjdzie słono zapłacić. Całe szczęście scenarzyści jak ognia unikają czarno-białych postaci, kreśląc większość z nich całą paletą odcieni szarości.
Wspomniane fabularno-logiczne wpadki pewnie by mnie tak nie frustrowały, gdyby Żywe Trupy nie były kawałem naprawdę porządnej telewizji. W moim prywatnym serialowym rankingu produkcji tej niedużo brakuje do miejsca na podium obok fenomenalnych Sześciu stóp pod ziemią i Breaking Bad. Ostatni zaś odcinek piątego sezonu oglądałem z zapartym tchem, niemal z automatu ignorując kilka scenariuszowych dróg na skróty, a skupiając się na licznych momentach, w których oba seriale – pierwszy na ekranie, a drugi projektowany w mojej głowie – biegły jednym torem.
© Łukasz Drobnik