Mogę się mylić. Tak zwyczajnie. Zawsze, kiedy o czymś nie myślę, że się stanie, to się staje. Dlatego najlepiej czułabym się, nie prowokując życia w żadnym z końców. Ani w zaroślach jeżyn, ani w dzikich pnączach róż. Notabene pozaciągałam sobie bluzę, nitki prostowałam kilka dni, a i tak, może to sprawa kształtu, ślady pozostały. Wolałabym też nie śmiać się, bo tam w lesie, ludzie żyją na granicy apopleksji albo jeszcze czegoś gorszego, śmiertelnego, nie zobaczysz tego w wiadomościach telewizyjnych, ani w filmach na drugim programie, ani w piekarni. Może za kilka lat w teatrze, ale raczej niekoniecznie. Ludzie na ulicach też ci nic nie powiedzą, ani w kawiarni, u fryzjera też jest dość ciężko, bo tam jest różnie. Lepiej milczeć. Z samymi do siebie jest im trudno, a do innych to ja nie wiem, chociaż mogę się mylić. Kto się boi, od razu widać. Ja się boję. Nie mam tego wypisanego na czole, ale to widać. Nie uśmiecham się, przestałam, kiedy przeczytałam o pękającym lodowcu i zamarzniętym w lesie dziecku. Wciąż myślę, żeby coś zrobić, spróbować w tych okolicznościach i nie wiem co mnie ogranicza, ale ogranicza. I tu nie mogę się mylić, bo że jest źle, to każdy widzi, jak na otwartej dłoni. A jak nie widzi, to zobaczy, bo odwracanie wzroku to tylko udawanie. Udawanie, że ciało jest wolne i świadome. Niczego nie chcesz wiedzieć, oglądać, poczuć. A ze słuchaniem to już jest najpoważniejszy kryzys. Bo jak odwróceni plecami z zatkanymi uszami i oczami macie poczuć czyjeś spojrzenie. Oko w oko. Usłyszeć krzyk, wrzask, grom z grudniowego nieba. Oczywiście mogę się mylić, dlaczego do ludzi nic nie dociera. Ale to tylko założenie. Trudność przyznania się do błędu.
© Małgorzata Południak