Pisanie pozwala mi nie oszaleć. Wypisuję swoje stany, permanentny smutek, niechęć, poczucie braku celu. Głos, który mam w sobie, goni myśli, nie daje odpoczynku. Dostrzegam wszystkie wady świata. Nie udaję, że ich nie widzę. One mnie dotykają, niekiedy boleśnie. Pracuję nad sobą, nad oddechem, postawą. I są dni, w których nie mam siły, nie wychodzę z łóżka, nie otwieram drzwi. Nie jestem kimś, kto z mety rozpoczyna kolejny start i rytmicznie, dobrowolnie poddaje się otoczeniu. Gdyby nie pokrewieństwo dusz z Paddym, już dawno upadłabym na głowę. Kładę się na ziemi i szukam w sobie spokoju, szukam siebie. Znudziłaś się mną? Znudziłeś? Po co to wszystko wiedzieć, po co pachnieć, myśleć, co jest prawdą, a co kłamstwem? Czy jestem tu naprawdę, czy na niby. Jestem w pętli, myślę w pętli. Szare niebo, szare ubrania, ptaki, szary nosorożec. Truchtamy wokół drzwi, toalety, kawiarki. Mówisz, że to cię nie interesuje, że ta cała chemia organiczna to psu na budę. Jestem blisko łóżka, jeszcze muszę wspiąć się na pięć schodów, jeszcze przebić się przez dziurkę od klucza. Słyszysz? Zanika mój oddech. Ludzie potrafią się śmiać, potrafią rysować na ścianach, po przystankach. Potem znikają, rysunki nie. Próbuję sobie przypomnieć, jak masz na imię. Nic nie przychodzi mi do głowy, znowu biegam naokoło siebie, przyśpieszam, zwalniam. Godzinę później wyśniłam ten sam sen. Piszę wiersz. Włóczę się w nim, przyglądam dymiącym kominom, rozróżniam słowa, pracę silnika, twarze przyklejone do szyb. Zostaję tu. W moich gruzach. Nie mam czasu pięknie wyglądać. Może w końcu ktoś mnie zrozumie.
© Małgorzata Południak