Nie znamy nawet jego imienia (praenomen). Urodził się przypuszczalnie gdzieś w Italii, na ziemi samnijskiej (to na południe od Rzymu). Ale możliwe, że pochodził z Hiszpanii albo Galii. Któż wie? Nikt, i raczej tak już zostanie. Po wiek wieków.
Na świat przyszedł parę lat przed Tym, przez którego świat nie zapomni już go chyba nigdy. Mniej więcej Jego rówieśnik.
Wysłany przez cesarza na odległą placówkę, do dziwnego, niepokojącego kraju, o którym w stolicy krążyły przeróżne, raczej ponure opowieści. Do ludzi, którzy w wielkiej świątyni czcili głowę osła (tak mówiono), którzy obcinali niemowlętom napletki, którzy (o zgrozo!) nie oddawali czci boskiemu cezarowi, jego boskiej żonie i Jowiszowi Kapitolińskiemu, i którzy nie służyli w wojsku, bo im się nie chciało maszerować w szósty dzień tygodnia i nie odpowiadało im proste żołnierskie jadło.
Kiedy tam dotarł, na tę wysuniętą placówkę? Mówi się, że w roku 26, ale może być, że parę lat wcześniej lub parę później. Bo i ta straszna data, przez którą wszedł do historii ludzkości, pewna nie jest.
Jaki był? Gwałtowny tępy urzędnik, obawiający się o swoją posadę? Zadufany, pewny swoich talentów politycznych, których przecież nie miał gdzie szlifować, bo poza stolicę raczej wcześniej głowy nie wychylił? Zarządca kraju, gdzie każdy, nawet najsprytniejszy i tak by się przewrócił? A może myśliciel, czytający w ukryciu Platona, który wśród piasków pustyni i w nadmorskiej samotni dociekał, cóż to jest prawda. Czy też tajny Boży agent, bez którego Nie Wykonałoby Się To, Co Się Miało Wykonać? (W jakimś kościele etiopskim jest nawet świętym...).
Czy się na tym swoim mniej więcej dziesięcioletnim urzędowaniu wzbogacił? Pewno tak, wszyscy coś odkładali, ale kariery w centrali potem nie zrobił, bo historycy, inskrypcje, artefakty archeologiczne o jego drugiej fazie życia uparcie milczą.
Gdzie zmarł? W stolicy? Na wygnaniu? (Bo jednak mógł go kolejny cezar przegnać za, bądźmy szczerzy, niezbyt udane rządy w jednej ze wschodnich prowincji). I znów legenda tylko, a nie fakty. Więc: w Galii, w Germanii…
O Poncjuszu Piłacie Ann Wroe napisała dziwną książkę. To próba schwytania w sieć życia, gdzie historia, fakty mieszają się z wyobrażeniami, fantazjami, wchłanianymi obficie przez tradycję, literaturę, to wysiłek odsłonięcia umysłu i duszy (więcej w tych poszukiwaniach pisarki niż Piłata). Wroe czyta Bułhakowa, śledzi średniowieczne misteria Męki Pańskiej, zanurza się w jeziorach i rzekach z legend i baśni. Monumentalna, a zarazem bardzo poetycka, piękna książka o człowieku, który zdziwiłby się bardzo, że miliony ludzi co niedziela mówią w uniesieniu: „Umęczon pod Ponckim Piłatem”...
Ann Wroe, Poncjusz Piłat, tłum. Jarosław Mikos, 2015
------------------------
Poncjusz (Pontius) to nomen („nazwisko”), a Piłat (Pilatus) to cognomen, przydomek (pilum - oszczep). A gdzie imię? Jak mówiła do P.P. jego matka, gdy miał 5 lat?
Gdzieś może żyje jakiś jego potomek (miał przecież żonę; tradycja przekazała nam jej imię: Prokula). Jeśli więc usłyszycie gdzieś: „Nie znajduję w nim żadnej winy” albo „Którego z tych dwóch chcecie, by wam uwolnił?”, to może być on.
Frazę „…pod Ponckim Piłatem” do Credo wprowadzili Ojcowie Kościoła dla podkreślenia historyczności Jezusa Chrystusa.
© Ryszard Lenc