14.07.21 Sromowce-Kąty – Szczawnica
Przełom Dunajca to jedna z najpiękniejszych atrakcji turystycznych Polski. Spływ tratwami flisackimi zaczyna się poniżej Sromowiec Wyżnych – w Kątach. Każda z nich składa się z pięciu połączonych ze sobą czółen-dłubanek i może pomieścić dwunastu pasażerów (plus dwóch flisaków). Wsiadamy na tratwę numer 112.
Rozpoczynamy niemrawo. Po prawej stronie jest Słowacja, po lewej Polska. W telefonie zgłasza się słowacka sieć komórkowa. Zabawia nas opowieścią jeden z flisaków, który miesza żarty, anegdoty, legendy i zagadki z ciekawymi informacjami na temat Pienin i flisaków. Jego ostrze satyry szczególnie upodobało sobie kobiety. Okazuje się, że nie każdy może zostać flisakiem. Przede wszystkim trzeba być mieszkańcem okolicznych gmin i przejść trudne szkolenie. W zawodzie tym pracują również nauczyciele, policjanci, uczniowie, studenci, a przedział wiekowy wynosi od 18 do 65 lat. Nie dla wszystkich praca ta jest opłacalna, bo dziennie wykonuje się dwa-trzy kursy, a sezon trwa od kwietnia do października. Odpadają oczywiście dni deszczowe.
Mijamy przepiękne twory natury – góry, skałki, kamienie oraz wiele rzadko spotykanych gatunków roślin oraz zwierząt. Czujemy wewnętrzny spokój, zwłaszcza że dopisuje pogoda. Opływamy dwukilometrową wyspę, powstałą w wyniku podzielenia się Dunajca na dwa koryta podczas powodzi w 1934 roku. Po stronie słowackiej mamy Czerwony Klasztor – początek tamtejszego spływu, a jednocześnie miejsce słynnego zespołu klasztornego kartuzów i kamedułów. Trochę ścigamy się z uprawiającymi rafting na kajakach i pontonach. Słychać słowacką mowę.
No i zaczyna się Przełom Pieniński. Rzeka teraz jeszcze bardziej kręci, tak że nie wiadomo, w którą stronę dalej popłynie, bo brzegi kryją się za skałami i drzewami. Wyłaniają się przed nami Trzy Korony (982 m n.p.m.): „Wysoka Kaśka”, „Gruba Baśka” i „Kudłata Maryśka”. Wśród kamieni u brzegu kryje się oryginalny mały ptaszek – pomurnik, nad rzeką zaś unosi się kilka mew białogłowych, co nas trochę dziwi. Wszystko zmienia się teraz bardzo szybko, jak w filmie. Po tej dawce bardzo pozytywnych wrażeń dopływamy do mety w Szczawnicy. W ciągu dwóch godzin i piętnastu minut pokonaliśmy osiemnaście kilometrów, co w linii prostej daje odległość trzy razy mniejszą.
Po obiedzie zgodnie z nową świecką tradycją idziemy na wodę mineralną, która tym razem Stefan się nazywa. Następnie zmierzamy dalej, pod górę. Chcemy zdobyć okoliczny szczyt, Bryjarkę (679 m n.p.m.), nad którą góruje żelazny krzyż z 1902 roku. Idziemy żółtym szlakiem, początkowo brukowaną drogą między domami, a potem zaczyna się górski las. Przy trasie stoją kamienie z metalowymi krzyżami i rzymskimi liczbami. To kolejne stacje Drogi Krzyżowej, która kończy się właśnie na Bryjarce. Nagrodą za wejście na ten co prawda niezbyt wysoki szczyt jest widok na okoliczne góry i Szczawnicę, której domy przypominają teraz małe, kolorowe klocki. Potwierdza się znowu stara prawda, że spojrzenie na wszystko z góry daje rzeczom odpowiedni dystans, zaś problemy stają się od razu malutkie.
© Marek Czuku