„Mam tak samo jak ty. Miasto moje, a w nim”... Po raz kolejny śniony z rana sen wariata. O tym, co dobre, ale i złe. Co się nigdy nie zdarzyło i nie zdarzy. O czasie, który jak wiatr wśród drzew i domów gna. O twoim oddechu w nim. „Nasze miasta (jest ich kilka) / wozimy w sercach. Są tam też / ludzie, rzeczy i myśli” (napisałem kiedyś w jednym z wierszy).
29.04.17 Karpacz
Bardzo długą tegoroczną majówkę postanawiamy z Dorotą spędzić w Karkonoszach, z jednodniowym wypadem do Pragi. Wyjeżdżamy targani rozterkami z powodu sprzecznych prognoz pogody na najbliższe dni (ostatecznie okaże się, że żadna z nich się nie sprawdzi). Do Wrocławia dojeżdżamy bardzo szybko drogą ekspresową S8. W okolicach Strzegomia wyłaniają się przed nami wzniesienia Gór Kaczawskich i Wałbrzyskich z ładnie komponującymi się płatami lasów w różnych odcieniach zieleni i brązu. Karpacz wita nas nieco ostrzejszym powietrzem oraz dachami pokrytymi gdzieniegdzie śniegiem. Metę mamy w pensjonacie Kamieńczyk, położonym w Karpaczu Górnym (czyli w zdekomunizowanych Bierutowicach), na wysokości powyżej 800 m n.p.m., nieopodal urzekającej Świątyni Wang. Przez to małe w sumie miasto (5 tys. mieszkańców, ale 13 tys. miejsc noclegowych) jedziemy bardzo długo wijącymi się pod górę ulicami, co zajmuje nam prawie 8 km.
Pierwsze kroki kierujemy do ewangelickiego kościółka Wang, który robi na nas duże wrażenie. To najstarszy drewniany kościół w Polsce, zbudowany w Norwegii pod koniec XII w., bez użycia ani jednego gwoździa. W połowie XIX w. został za sprawą króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV przetransportowany do Karpacza. Obok dobudowano wysoką granitową wieżę, która dodaje „kieszonkowej” świątyni większej powagi, ale i uroku. Dostrzegam misternie rzeźbione na kapitelach i portalach motywy roślinno-zwierzęce oraz inne wytwory sztuki potomków Wikingów. Do kościółka przylega mały cmentarz, na którym leżą m.in. Tadeusz Różewicz (nb. honorowy obywatel Karpacza) oraz Henryk Tomaszewski (ten od wrocławskiej pantomimy). Z cmentarza patrzymy w dół na malowniczą panoramę Kotliny Jeleniogórskiej i okolicznych gór.
Zaczyna padać deszcz, a przez chwilę także deszcz ze śniegiem. Mimo to idziemy dalej – w dół, w kierunku wyciągu krzesełkowego na Kopę (1377 m n.p.m.), by się zorientować, jak można tam wjechać, a potem dojść pieszo na Śnieżkę (1603 m n.p.m.), najwyższy szczyt Karkonoszy. Okazuje się, że komunikaty z gór nie są optymistyczne – zalega tam dwudziestocentymetrowa warstwa śniegu. Co prawda widzimy wracających stamtąd pasjonatów ekstremalnych wędrówek, ale miny mają raczej nietęgie. Wcześniej, na ul. Strażackiej minęliśmy osławione „miejsce zaburzenia grawitacji”, gdzie podobno woda w strumyczku i pozostawione na luzie samochody przemieszczają się pod górę. Jednak, jak dowodzą mądrzy ludzie, to nie sprawka grawitacji, ale innej dziedziny fizyki, a mianowicie – optyki.
Wracamy tą samą drogą, jaką przyszliśmy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilkę przy Dzikim Wodospadzie na Łomnicy, a potem patrzymy w dół na „wypasiony” Hotel Gołębiewski (największy kompleks hotelowy w Polsce), mogący pomieścić ponad dwa tysiące osób. I wreszcie siedzimy już grzecznie w naszym pensjonacie, przy przepysznej obiadokolacji.
30.04.17 Karpacz – Schronisko Nad Łomniczką – Karpacz
Pogoda nas od rana najwyraźniej rozpieszcza. Kilkanaście stopni ciepła, świetna widoczność, wymarzone warunki na górską wędrówkę. Idziemy we czwórkę, a dołączają do nas dwie młode architektki wnętrz – Małgosia i Agata, z którymi siedzimy podczas posiłków przy jednym stole. Dorota zwraca uwagę na rosnące koło pensjonatu delikatne fioletowe i białe kwiatuszki. Te fioletowe to zapewne dzwonek karkonoski, a białe – być może jakaś odmiana pierwiosnka.
Chcemy dojść Doliną Łomniczki do Schroniska Nad Łomniczką, a potem, jeśli się da, do Schroniska Dom Śląski, bliżej Śnieżki. Najpierw jednak musimy przejść przez całe miasto, by w dzielnicy Wilcza Poręba wejść żółtym szlakiem do doliny. Przejście przez Karpacz bardzo nam się dłuży, co prawda posługujemy się mapą i GPS-em w komórce, ale szlaku jak nie ma, tak nie ma. W pewnym momencie orientujemy się, że choć miasto jest bardzo długie, to już dawno przegapiliśmy zejście. Wracamy, jest Wilcza Poręba, ale za to teraz znika nam żółty szlak. To już jednak nie nasza wina, lecz tych, do których należy właściwe oznakowanie tras. Idziemy pod górę, jest Dolina Łomniczki, a i szlak się niespodziewanie odnajduje. Z lewa szumi nam potok, a w otaczającym nas lesie zdecydowanie dominują dorodne świerki. W połowie drogi do schroniska pojawia się śnieg. Moje buty turystyczne, tak dobre do chodzenia po skałach, tym razem bez przerwy się ześlizgują, tak że idę coraz wolniej. Ale warto, bo z jednej strony – ruch na świeżym powietrzu, a z drugiej – widoki. No i wreszcie docieramy do pierwszego schroniska. Okazuje się, że droga do drugiego jest zamknięta z powodu ośnieżenia. Rzucamy się na kanapki, a potem na gorącą herbatę. Małgosia pije ciemne czeskie piwo. Zamawiam takie samo. Od początku wycieczki minęło już sporo godzin, pora więc wracać. Ktoś nam radzi, że o wiele lepsze jest zejście czerwonym szlakiem, bo droga tam jest dobra i nie ma tyle śniegu. Dla nas tym lepiej, gdyż wyjdziemy przy wyciągu na Kopę, a więc miniemy bokiem większą część miasta. Zbieramy się. Zejście rzeczywiście jest komfortowe w porównaniu z wejściem. Czujemy, że sprzyja nam Duch Gór, który przy okazji opowiada niezwykłe historie o poszukiwaczach złota, hutach szkła i laborantach-zielarzach, którzy wytwarzali leki.
1.05.17 Karpacz – Borowice – Miłków
Nadal utrzymuje się dobra pogoda, wybieramy się więc na wycieczkę na północ od Karpacza. Chcemy dojśc do Miłkowa, zahaczając po drodze o Kaplicę św. Anny, słynącej z magicznego źródełka miłości. Wchodzimy pod górę ostrym podejściem w kierunku Świątyni Wang, a następnie skręcamy w prawo, by zielonym szlakiem dojść do Młyna (a właściwie: młynka) Miłości. Droga leśnym, podgórskim traktem jest bardzo wygodna (powiedziałbym, że spacerowa). Przy szosie wylotowej z Górnego Karpacza stoi lekko kiczowata miniatura dawnego młyna. Według legendy ma on cudowną moc, która sprawia, że uczucie miłości zostaje odwzajemnione (podanie mówi o afekcie córki młynarza do Ducha Gór). Na wszelki więc wypadek całujemy się z Dorotą, aby nasza pewność była dozgonna.
Zielony szlak prowadzi nas przez sympatyczne leśne ścieżki, poprzecinane strumykami. Tu i tam leży jeszcze trochę śniegu, a z niewysokiej góry Jeleniec (902 m n.p.m.) spływają strużki roztopionej zmarzliny. Dorotę interesują rudawo-brązowe trawy i zarośla. To być może są ślady rud miedzi? Ludzi tu jak na lekarstwo. Schodzimy do Doliny Pięciu Potoków, gdzie leży atrakcyjna wioska wczasowa Borowice, otoczona ze wszystkich stron zalesionymi wzniesieniami. Jest tu cicho, spokojnie i czysto, nic dziwnego więc, że mieści się w tej miejscowości kilka ośrodków wypoczynkowych z prawdziwego zdarzenia. Skręcamy w prawo, zmieniając szlak na niebieski, który doprowadzi nas do samego celu. Szosa wiedzie na wzniesienie Młynarz (675 m n.p.m.), a po jakimś czasie opuszczamy wreszcie asfaltową drogę. Znowu piękny las świerkowy, jakieś kamienie i skałki, źródło Magdaleny, ujęcie wody pitnej. Już jesteśmy prawie przy kapliczce. Obok nas ostatkiem sił wspina się mały chłopczyk.
– Nigdy się nie poddawaj! Pamiętaj, zawsze walcz do końca! – dopinguje go za plecami ojciec.
Ufff! My też chcemy trochę odpocząć. Wchodzimy na plac przy białej barokowej Kaplicy św. Anny. Ta wzniesiona na rzucie elipsy niewielka budowla jest bardzo powściągliwa w formie. Przez kraty oglądamy wnętrze: barokowy ołtarz, freski na kolebkowym sklepieniu, tablice w języku niemieckim. Obok bije Dobre Źródło („kto siedem razy okrąży kaplicę z wodą w ustach, zapewni sobie szczęście w miłości”), stoi największy i najstarszy jawor w Karkonoszach (4 m obwodu) oraz przyciąga spragnionych gospoda, w której zamawiamy od razu do kanapek dwie białe kawy. Patrzymy w dół – roztacza się przed nami przepiękny widok na sztuczny zbiornik w Sosnówce (to rezerwuar wody pitnej dla Jeleniej Góry), okoliczne wsie, Jelenią Górę oraz Wzgórza Łomnickie. Zaraz ruszamy dalej. Widzimy jeszcze, jak jakiś starszy pan zalicza biegiem rundkę za rundką wokół kapliczki. Nie muszę chyba dodawać, że ma wodę w ustach.
Mijamy z prawej szczyt Grabowiec (784 m n.p.m.) i powoli zbliżamy się do Miłkowa. To nasze zejście jest pełne czaru, bo nieustannie jesteśmy w lesie, a jednocześnie – w górach. Nagle dochodzi do nas warkot motorów – to motocykliści crossowi, którzy zaraz nas miną w wielkim pędzie (niestraszny im jest nawet pięćsetzłotowy mandat za jazdę w górach). No i jesteśmy w Miłkowie. Ta duża wieś łańcuchowa niezbyt nam się podoba, jest zaniedbana i miejscami zapyziała, mimo pojawiających się tu i ówdzie bogatych „hacjend” z przystrzyżonymi żywopłotami. Szkoda, że nie wykorzystuje turystycznie swojego pięknego położenia wzdłuż potoku Miłkówka u podnóży Karkonoszy. Zwiedzamy zabytkowy kościół św. Jadwigi z początków XIV w., przy którym stoi XVII-wieczny pręgierz z piaskowca, a na sąsiednim murze widnieją trzy krzyże pokutne, postawione przez średniowiecznych zabójców w ramach kary. Jeśli do tego dodać ruiny szubienicy na położonym za wsią wzgórzu nomen omen Straconka, to... strach się bać. Druga miłkowska świątynia – okazały barokowy kościół ewangelicki z cmentarzem – jest w całkowitej ruinie i aż żal człowieka bierze, że po wojnie doprowadzono ją do takiego stanu. Za to inny zabytek – barokowy pałac prezentuje się znakomicie, bo ma od dwudziestu paru lat prywatnego właściciela, który przerobił go na hotel o łososiowych ścianach. Do Karpacza wracamy pekaesem. Przy wyjeździe z Miłkowa mamy tym razem trochę postmodernizmu. To postawiona dachem w dół Chata na Głowie, stanowiąca miejscową atrakcję turystyczną (przychodzi mi od razu na myśl Krzywy Domek w Sopocie).
© Marek Czuku