2.05.17 Praga
Wstajemy wcześnie rano, bo już o 6:40 przyjeżdża po nas samochód. Naszym celem jest jedna z najpiękniejszych stolic Europy – położona na siedmiu wzgórzach złota Praga. W Czechach będę pierwszy raz w życiu, mimo że to nasz bliski, południowy sąsiad. Ojczyzna Vaclava Havla wita nas deszczem za oknami autokaru. Ale już w samej stolicy będzie ładna, wiosenna pogoda, sprzyjająca zwiedzaniu. Krajobraz jest wyżynny, nieco pagórkowaty. Mijamy słynący z biżuterii Jablonec oraz siedzibę Škody – miasto Mlada Boleslav.
Wycieczkę po Pradze zaczynamy od dzielnicy Hradčany. Widzimy wielką kolejkę przed wejściem na Hrad – to skutek kontroli antyterrorystycznej. Dorota zwraca uwagę na kwitnący bez w różnych odcieniach fioletu i bieli oraz na magnolie i kasztany. Tutaj, nieco bardziej na południe, okres wegetacji roślin zaczął się trochę wcześniej niż u nas. Podchodzimy pod górę malowniczym zaułkiem i oglądamy przepiękny barokowy kompleks Loreta, miejsce maryjnych pielgrzymek, a obok – monumentalny pałac Czerninów, obecną siedzibę MSZ. Zewsząd wyłania się historia – wojny religijne, praskie defenestracje (czyli wyrzucanie złych urzędników przez okna) oraz tragiczne losy św. Jana Nepomucena, któremu odcięto język i następnie utopiono go w Wełtawie. Historycznie uwarunkowana jest też podwójna numeracja domów w Czechach, co nam cierpliwie tłumaczy kompetentna i dowcipna przewodniczka. Trudno jednak do końca zrozumieć współistnienie na budynkach czerwonych i niebieskich tabliczek, często o bardzo wysokich numerach.
Dochodzimy do Praskiego Zamku. Jeszcze tylko fotka przed renesansowym pałacem Schwarzenbergów i już jesteśmy w antyterrorystycznej kolejce na Hrad. Towarzyszy nam wielobarwny tłum, istna wieża Babel – mieszanka kultur, języków i ras. Bardzo często dociera do nas polska mowa. Przy pomniku prezydenta Masaryka, który z boku przypomina nieco Lenina, przygrywa energetyczny jazzband, złożony z kilku facetów w eleganckich strojach. Jesteśmy już przy wejściu. Dwóch ubranych na czarno policjantów sprawnie sprawdza nas wykrywaczem metali, a następnie zagląda do plecaków. Żartuję, że bombę zostawiłem w autobusie.
A sam Zamek? Cudo, cudo i jeszcze raz cudo! No i potęga! To chyba największy taki kompleks w Europie. Nie damy rady zwiedzić wszystkiego. Odczekujemy swoje w długiej kolejce, by dostać się do imponującej katedry św. Wita. Wznoszono ją prawie tysiąc lat, jeśli weźmiemy pod uwagę pierwszy kościół w tym miejscu – wczesnoromańską rotundę. Gotyk i neogotyk, przebogaty secesyjny witraż Alfonsa Muchy, dwa zegary na wieży (jeden wskazuje godziny, drugi – minuty), tysiąc lat tradycji i historii, królowie i prezydenci...
Wychodzimy na widokowy taras, skąd roztacza się niesamowita panorama, jakby wprost z kolorowej bajki o czystym mieście. Klocki domków o pomarańczowo-czerwonych dachach, dom przy domu, a z prawej strony, na wzgórzu – mała wieża Eiffla. Schodzimy w dół do dzielnicy Mala Strana, do wspaniałego ogrodu Valdštejn. Labirynt żywopłotów, żwirowe alejki, sadzawki, kwietne rabaty, sztuczne groty, figury greckich bogów. Moją wyobraźnię najbardziej pobudza faktura szarej ściany, pokrytej wulkaniczną lawą o wymyślnych kształtach (jakby z opowieści z mchu i paproci). W barokowej rezydencji ma obecnie siedzibę czeski Senat.
Ostatnią dzielnicą, jaką zwiedzamy, jest Stare Miasto, dokąd dostajemy się Mostem Karola na Wełtawie. To najstarszy na świecie tej wielkości most kamienny. Czego tam nie ma – dostojne gotyckie wieże, trzydzieści barokowych posągów świętych, liczne stragany (oferujące portrety i karykatury, akwarelki z widoczkami, ezoteryczną biżuterię oraz inne pamiątki), a także bridge band, który ładnie gra jazzowe standardy. Ostatni etap naszej wycieczki zaczynamy przy pomniku Karola IV przed kościołem św. Franciszka, a potem idziemy w kierunku Starego Rynku, nad którym panuje centralnie umieszczony pomnik Jana Husa. Zatrzymujemy się na trochę przed bogato zdobionym Ratuszem, którego główną atrakcją jest ponadpięćsetletni zegar astronomiczny z uruchamiającymi się co godzinę figurkami (śmierć i apostołowie). Podobne scenki widziałem kiedyś w Szwecji, w katedrze w Lund.
Teraz dostajemy od przewodniczki bonus, w postaci półtorej godziny dla siebie, co wykorzystujemy na obiad i zakupy. Zatem obowiązkowo – knedliczki z gulaszem u Havelki, a potem czeski tradycyjny przysmak – trdlo o smaku vanilla dream (budyń, bita śmietana, truskawka). O czymś takim nigdy nie słyszałem, a jest to walcowane ciasto, owijane wokół kija i na miejscu grillowane. Posypane to cudo jest wymieszanym z orzechami i cynamonem cukrem. Wierzcie mi – palce lizać! Na koniec kupujemy na prezenty inny czeski smakołyk – duże czekolady bakaliowe „Studenckie” o różnych smakach, a dodatkowo Dorota wybiera dla siebie gustowny brelok „I love Prague” do samochodowych kluczyków. Zbiórkę mamy na strasznie długim placu Wacława pod pomnikiem św. Wacława na koniu. Stojący w pobliżu potężny neorenesansowy budynek Muzeum Narodowego jest aktualnie w remoncie, a gromadzi ono niewiarygodną liczbę 14 milionów eksponatów. Stamtąd zaś ruszamy żwawo na postój naszego autokaru, który zawiezie nas z powrotem na ojczyzny łono.
3.05.17 Karpacz – Schronisko Strzecha Akademicka – Karpacz
Po intensywnym praskim dniu chcemy dziś spokojnie się przejść po niższych partiach gór. Wybór pada na Schronisko Strzecha Akademicka oraz położony dalej o kwadrans drogi – Mały Staw ze Schroniskiem Samotnia. Wędrówkę zaczynamy przy wejściu do Karkonoskiego Parku Narodowego, obok stacji wyciągu na Kopę. Idziemy żółtym szlakiem, początkowo wzdłuż doliny nad Łomnicą, która szumi nam i pluska z prawej strony. Droga jest leśna, urokliwa, orzeźwia nas jednocześnie świeże górskie powietrze. Gdy skręcamy w prawo do dawnego toru saneczkowego, robi już się całkiem stromo. Cały czas idziemy pod górę, a mijane skałki, rośliny i widoki przypominają nam krajobraz Tatr (choć to znacznie wyższe góry). Już mamy bardzo blisko. Jesteśmy na Hali Złotówka (nazwa oczywiście nawiązuje do poszukiwaczy złota, którzy penetrowali polanę już w średniowieczu), a ciut wyżej jest nasza wymarzona Strzecha Akademicka, która robi na nas wrażenie jako solidne gmaszysko, a przy tym dosyć ładnie zaprojektowane. Schronisko to, położone na wysokości 1258 m n.p.m., jest największym takim obiektem po polskiej stronie Sudetów. Zamawiamy kawę latte i czarną herbatę, posilamy się przy tym przyniesionymi w plecaku kanapkami. Gdy tak sobie odpoczywamy i planujemy dalszą drogę, za oknem znienacka pojawia się gęste mleko. Czekamy jakiś czas, ale mgła nie zamierza ustąpić. W końcu podejmujemy męską decyzję – wracamy na dół. Widoczność jest najwyżej na dwa metry, ale trafiamy do dobrej kamienistej drogi, którą mogą przejeżdżać nawet samochody. Schodzi się bardzo dobrze i z każdym odcinkiem widzialny zasięg jest coraz większy. Przy Kozim Mostku na Białym Potoku pojawia się niebieski szlak. Dochodzimy do rozległej łąki o nazwie Polana. Kiedyś było tu schronisko, ale spłonęło. Teraz jest spore zadaszone miejsce, gdzie można odpocząć. To już naprawdę jest spacerek – dochodzimy do Świątyni Wang i za parę chwil jesteśmy w domu. Nagrodą jest – jak zawsze – smakowita obiadokolacja, tym razem zawijane zraziki z ogórkiem, kluski śląskie etc.
4.05.17 Karpacz
Ponieważ to jest nasz ostatni dzień w Karkonoszach, a mgła – choć mniejsza niż wczoraj – nie zamierza ustępować, spędzamy go na spacerze po mieście. Do centrum idziemy jednak inną drogą niż zwykle – schodzimy w dół ul. Szkolną, mijając Hotel Gołębiewski, którego nie udaje nam się niestety obejrzeć z bliska z powodu złej widoczności. Karpacz to sympatyczne miasteczko, idziemy główną ulicą Konstytucji 3 Maja, a przy drodze porozrzucane są domy wczasowe i kwatery prywatne. Wreszcie jest centrum i deptak. Najpierw wzmacniamy się kawą i drożdżówką w cukierence, a potem trochę buszujemy po dobrze zaopatrzonej księgarni, gdzie oprócz książek dostępnych w całym kraju znajduję wiele pozycji regionalnych (turystycznych, historycznych, kulturalnych). Jeszcze tylko park z kamiennymi figurami, dwa kościoły (Nawiedzenia NMP – nawiązujący wyglądem do baroku tyrolskiego, skąd nasze pierwotne wątpliwości, czy to czasem nie cerkiew, oraz zupełnie inny, strzelisty i niezbyt duży – Najświętszego Serca PJ, dawny ewangelicki) i... czas wracać. To były naprawdę dobre dni, bogate, mądre i zdrowe.
© Marek Czuku