14.05.17 Warszawa
Jedziemy z Dorotą do Warszawy, by wreszcie zobaczyć słynne Muzeum Powstania Warszawskiego, a przy okazji odwiedzić grób dziadka na Powązkach. Pogoda jest ładna, wiosenna, więc zwiedzanie zapowiada się ciekawie i przyjemnie. Parkujemy przy Karolkowej i idziemy do Grzybowskiej 79. To jest Wola, gdzie odbywały się wolne elekcje, gdzie walczyli generałowie Sowiński i Bem oraz gdzie Niemcy dokonali największej jednorazowej rzezi ludności cywilnej w Europie w czasie II wojny światowej.
Nowoczesne muzeum mieści się w dawnym budynku elektrowni tramwajowej, a przeważa w nim czerwona cegła. Czekamy w kolejce paręnaście minut, no i już jesteśmy w środku. Zdajemy sobie sprawę, że wszystkiego nie zdołamy zobaczyć (ani dotknąć czy usłyszeć), bo atrakcji jest co niemiara. Pamiątki najnowszej historii zajmują pięć kondygnacji (licząc podziemia i antresolę). Nad dużą salą góruje podwieszona replika amerykańskiego samolotu B-24J Liberator, które to bombowce zrzucały powstańcom zaopatrzenie. Ze ścian zrywamy kalendarzowe karteczki z kolejnych dni powstania (np. pod datą 1 sierpnia jest m.in.: „Do walki przystępuje ok. 30 tys. żołnierzy Okręgu Warszawskiego AK. Stan uzbrojenia Powstańców przedstawia się wręcz tragicznie – tylko ok. 10 proc. walczących ma broń”).
Ekspozycja działa wielowymiarowo i wielosensorycznie: efektami multimedialnymi, obrazem, światłem i dźwiękiem. Są zdjęcia w wielkich formatach, monitory i komputery. Oglądam przez umieszczone w ścianie okulary krótki film dokumentalny z warszawskiego getta (bo w muzeum przedstawione jest nie tylko powstanie, ale i jego kontekst). Przejmująca mnie zgroza rodzi myśl: do jakiego stadium okrucieństwa zdolny jest człowiek (a przecież miało to miejsce nie tak znowu dawno)! Potem przechodzimy repliką kanału do sali, w której oglądamy sześciominutowy film w technice 3D „Miasto ruin”, pierwszą na świecie rekonstrukcję miasta zniszczonego podczas wojny. To obraz z wiosny 1945 r. z lecącego nisko nad rejonem niedawnych walk powstańczych Liberatora, zrealizowany przez zespół historyków MPW. I znowu ogarnia mnie ponura refleksja: jak człowiek mógł tak unicestwić milionowe miasto. Sprawy te są mi szczególnie bliskie, ponieważ moja rodzina pochodzi z Warszawy, a do Łodzi trafiła po powstaniu, bo nie miała gdzie mieszkać.
Wychodzimy do Parku Wolności, gdzie na Murze Pamięci znalazło się miejsce i dla mojego dziadka, porucznika Bohdana Machana ps. „Akaga”, który zginął dokładnie w dzień swoich 34. urodzin, 10 sierpnia 1944 r. (kolumna: 179, pozycja: 29). W bazie uczestników powstania są też siostra i brat mojej babci: sanitariuszka Seweryna i kapral podchorąży Wacław – Siemińscy (oraz jego żona Eugenia, również sanitariuszka).
Jedziemy teraz na Cmentarz Wojskowy na Powązkach. Dołączają do nas moja kuzynka Marysia (córka Seweryny) z mężem Tadeuszem. Zaraz za wejściem pojawiają się groby Kuklińskiego, Kołakowskiego, Geremka, Kuronia, Hanuszkiewicza. A w głębi górują wielkie (i złowrogie) grobowce Bieruta i Marchlewskiego. Świeci słońce, zielenią się drzewa, ćwierkają ptaszki. Pole grobów z I wojny światowej, a potem Szare Szeregi (brzozowe krzyże, czerwone tulipany, średnia wieku: 22 lata). Jest grób Mai Berezowskiej z wytrawionym na pomniku charakterystycznym dla niej fikuśnym i zmysłowym rysunkiem. Kwatera Batalionu „Zośka” z napisem „Bogu i Polsce”. No i skromna Kwatera Batalionu Harcerskiego „Wigry”, w którym walczył mój dziadek. Krótko szukamy, i jest „Akaga”, a po drugiej stronie – wujek Wacek z żoną. Zapalamy świeczki i idziemy dalej. Pomnik AK „Gloria victis”, Krzyż Katyński. Obok Zgrupowania „Radosław” przez grób Tadeusza Borowskiego skacze wiewiórka. Julian Tuwim i Zofia Nałkowska, a dalej – Batalion „Parasol”. Groby kilkunastoletnich powstańców, Zgrupowanie „Harnaś” i kolejne bataliony. Zamordowanym w Ravensbrück, Wojsko Polskie 1939, 1945, Kwatera Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Są też artyści: niezatapialny kapitan Kloss (Stanisław Mikulski), Marek Nowakowski, Zbigniew Zapasiewicz, Tadeusz Łomnicki, Jerzy Ficowski, Ryszard Kapuściński. A potem: Władysław Jan Stefczyk (czyli Kopaliński), Wojciech Siemion, Jacek Kaczmarski, mistrzyni olimpijska Kamila Skolimowska, twórca programu „Zwierzyniec” – Michał Sumiński, Janusz Stanny. Obok grobu Władysława Bartoszewskiego świeże miejsce pochówku Wiktora Osiatyńskiego (zm. 29.04.2017). Pochyły monument pamięci 96 ofiar katastrofy smoleńskiej, a zaraz za nim – groby poszczególnych osób, które tam zginęły. Powstańcze kotwice, surowe kamienne krzyże, czerwone cegły, fioletowy bez. I od czasu do czasu: NN.
Dorota chce jeszcze pochodzić po Starówce, jedziemy więc w kierunku Nowego Miasta. Na placu Krasińskich – przed wielkim zielonym i przeszklonym gmachem Sądu Najwyższego pozostałości po namiotowym miasteczku, z napisami na transparentach ostro krytykującymi wymiar sprawiedliwości. Obok barokowy Pałac Krasińskich, w którym mieszczą się zbiory specjalne Biblioteki Narodowej (rękopisy i starodruki), oraz monumentalny Pomnik Powstania Warszawskiego. Mijamy Barbakan, staromiejskie fortyfikacje i Pomnik Małego Powstańca. Na Rynku Starego Miasta obok pomnika Syrenki kąpią się wróble, wdzięcznie strosząc przy tym piórka. Dorota zwraca uwagę na sprzedawane przy wąskiej uliczce kołacze, do złudzenia przypominające praski smakołyk – trdlo. A na placu Zamkowym rządzi tłum kłębiący się przed Zamkiem Królewskim i wokół Kolumny Zygmunta.
Jedziemy na drugą stronę Wisły – na Gocław, gdzie Marysia z Tadziem podejmują nas lekkim, ale smakowitym lanczykiem (faszerowana papryka, długoziarnisty ryż, bita śmietana z amerykańską borówką). Do Łodzi wracamy szybką Autostradą Wolności (A2) z generalną refleksją: by radość i szczęście, a nie ruiny i groby były znakiem szczególnym naszej stolicy. Od historii się co prawda nie ucieknie, ale nie musi się ona przecież powtarzać.
15.06.17 Borysew, Spycimierz
Postanawiamy z Dorotą tegoroczne Boże Ciało uświęcić wizytą w Spycimierzu, starej wsi słynącej z układanych w ten dzień już od ponad dwustu lat kwiatowych dywanów. O miejscowości tej pisał Gall Anonim (w pobliżu znajduje się wczesnośredniowieczne grodzisko), a teraz szeroko informują o związanej z nią ulotną sztuką telewizje rozmaite. Najpierw jednak – po drodze wstępujemy do jedynego w Polsce prywatnego ogrodu zoologicznego w Borysewie, dokąd skręcamy za powiatowymi Poddębicami w lewo. Zaraz za Pragą (to nasza trzecia Praga w ciągu półtora miesiąca – najpierw była stolica Czech, potem wschodnia dzielnica Warszawy) jest... duży billboard z białymi lwami i dziesiątki samochodów na parkingu. Pogoda nam sprzyja, robi się bardzo ciepło, więc pozbywamy się wierzchnich okryć.
Borysewskie zoo safari robi wrażenie: 600 zwierząt (90 gatunków ze wszystkich kontynentów, oprócz Antarktydy) na 26 hektarach, zadbane, przestronne miejsca, pokazowe karmienia, atrakcje dla dzieci (kucyki, kolejka, figlarnia), grill bar itd. Mnie się udaje zakolegować z wiebłądem i zebrą, które pozwalają się pogłaskać i poklepać. Kangurzyca za to chyba jest w ciąży (albo nosi w torbie dziecko), natomiast foka najwyraźniej ma to wszystko w nosie i beztrosko opala się na mostku. Wszyscy są rozleniwieni, tłum ludzi powoli snuje się alejkami, małpy tylko od czasu do czasu gdzieś skoczą, jedynie paw ratuje sytuację pokazując swój zabójczy (jak zwykle) ogon. Podziwiamy chluby ogrodu – białe tygrysy i takież lwy, a także najnowsze nabytki – pływające właśnie po wodzie, masywne pelikany baba, zwane również różowymi.
Jedziemy dalej, w kierunku Uniejowa. W samym mieście zjadamy smaczny obiad, ruszamy, a tam... klops. Długaśny sznur samochodów, i to z trzech stron ronda. Wszyscy jadą do Spycimierza, ale jednocześnie wiele samochodów stamtąd wraca. Wreszcie docieramy do mostu na Warcie, rzucając po drodze okiem na zamek z XIV wieku oraz na termy obstawione szpalerem samochodów. Mamy skręcać w lewo, a tu drugi klops w postaci pana przekierowującego nas na drogę na zachód. Tracimy na chwilę wiarę, że dotrzemy do celu, bo i tu przeważnie stoimy w korku. We wsi Zieleń zjeżdżamy na jakąś łąkę, zostawiamy tam samochód i idziemy dalej pieszo. Mamy do Spycimierza ze trzy kilometry. Droga jest opanowana po obu stronach przez samochody o rejestracjach z całego kraju, a spory tłumek przepycha się (tak jak my) w kierunku świątecznego centrum. No i prawie jesteśmy, witają nas liczne kramy z mydłem i powidłem (baloniki, cukrowa wata, lody, plastikowe karabinki etc.). Docieramy do nowego murowanego kościoła z cegły, a przede wszystkim do kwiatowych dywanów, ułożonych na przestrzeni dwóch kilometrów. Przecudowne!!! I każdy inny, niepowtarzalny. Płatki maków i róż, stokrotki i bratki, gdzieniegdzie kora, szyszki, liście, żwirek i piasek. Komponuje się to w wielobrawne, delikatne rysunki. Są symbole religijne, krzyże, serca, napisy, sylwetki Świętej Rodziny, budynki kościołów. Kolory, kształty, desenie. Ktoś skrapia swój dywan wodą ze szlaucha. Układanie tego jedynego w swoim rodzaju dzieła trwało cały dzień i wymagało zerwania ponad 15 tys. roślin. Aż żal, że zaraz przejdzie po tym procesja i na kolejne dywany będzie trzeba czekać cały rok.
Po tych wyjątkowych wrażeniach i spaleni trochę przez słońce urywamy się z uroczystości nieco wcześniej, dzięki czemu nie musimy się przebijać przez drogę wśród tłumu samochodów. A w trasie powrotnej do Łodzi przyjmujemy pozdrowienia od bocianów z gniazd na wysokich przydrożnych słupach.
© Marek Czuku