copyright © http://pisarze.pl 2015
Czasami tak mam, że biorę do ręki książkę autora, którego nazwisko nic mi nie mówi, czytam kilka, kilkanaście stron i odkładam zniechęcony. Pewnie to błąd, pewnie zdarzają się książki które, gdybym wytrwał, okazałyby się ciekawe, wciągające, niosące w sobie jakiś ładunek emocji. Ale na szczęście, bywa też inaczej. Zdarza się, że po dwóch, trzech stronach wiem, że książka trafia w moje oczekiwania. To przypadek Łukasza Suskiewicza i jego „Zależności”. Trzydziestoośmiolatek z Częstochowy, jak czytam w nocie na okładce, wydał wcześniej niewielką powieść „Egri Bikaver”, drukował też trochę opowiadań w antologiach.
Niewielki dorobek, a pisarz pełną gębą! Tak, tak, nie mam wątpliwości.
Rodzina – matka, ojciec, dwóch braci. Ojciec popija, matka sekutnica. Banał, sztampa, temat przewałkowany tysiące razy. Jak z takiej historii uczynić temat, dodać coś nowego, rozruszać wyobraźnię czytelnika? Można? Można.
Kogo Suskiewicz czyni narratorami swojej opowieści? Dwa razy matkę, raz ojca, w krótkim fragmencie brata. I czyni to w sposób szczególny. Powieść bez dialogów, za to nasycona słowem. Często powtarzanym, jakby po to aby wbić czytelnikowi do głowy tę straszną upierdliwość trwania w tym związku. Trwania mimo nienawiści, z poczuciem porażki, z nakładającymi się na siebie, multiplikującymi pretensjami, żalami, nieustającą kłótnią zamiast rozmowy.
Jest w tej książce sporo bardzo mocnych scen. Jak ta z huty, gdzie pracuje jako BHP-owiec ojciec. I oto w dniu narodzin syna, zamiast jechać do szpitala, „rozlicza” rozjechanego przez pociąg robotnika. „Przyjechało pogotowie. Lekarz powiedział, że nie wejdzie pod pociąg. Nie zamierza ryzykować życia, żeby zobaczyć kogoś, kto i tak nie żyje. Niech go najpierw wyciągną, wtedy zdecyduje, czy jest jeszcze potrzebny. Pielęgniarze też nie chcieli wejść. Dopiero kiedy kierownik nastraszył ich, ze staną przed sądem za nieudzielenie pomocy pracownikowi huty, wymiękli. [...] Pierwszy wszedł pielęgniarz, za nim lekarz, który przeczołgał się tylko do połowy pierwszego wagonu i dopytywał pielęgniarza, co ten widzi. Gdy wyczołgali się, lekarz zażądał, żeby wezwać jeszcze jedną karetkę, ponieważ człowiekowi trzeba amputować ramię (tam pod pociągiem – podkreślił), i nie zamierza robić tego sam, musi być przy tym inny lekarz”.
Albo, gdy ojciec zrywa się każdego ranka aby wyjść na szosę i autostopem dojechać do pracy. Inne miasto, kawał drogi, godziny w kabinie ciężarówki. Dzień w dzień. A potem wyjazd do bułgarskiej elektrowni atomowej. Dla pieniędzy, a może trochę aby uciec. Uciec od domu, żony, ciągłego utyskiwania.
Więc co? Koszmar, nieustający dół, depresja? Wcale nie. Często, co zadziwiające, uśmiechałem się przy tej książce. Jak wtedy, gdy brat lekarz-emigrant opowiada o swym losie w Szwecji. Szwecji przeciwstawionej Polsce jak w klasycznych opowieściach emigrantów: „Polska nie ma mi nic do zaoferowania, tak samo jak tobie, mój bracie, twierdził mój brat, tylko o tym nie wiesz, musiałbyś wyjechać żeby to zrozumieć, dopóki siedzisz tam, w Polsce, w tym cuchnącym grajdole przesiąkłeś tym smrodem, przyzwyczaiłeś się do smrodu, który już dla ciebie nie jest smrodem, nie jest łajnem, bo czujesz i widzisz go na co dzień, przyzwyczaiłeś się do niego, tak jak człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego co ma na co dzień, jak przyzwyczaja się do brzydkiego obrazu albo do pękniętego kafelka w łazience...”. Ciągnie Suskiewicz ten opis przez półtorej nabitej strony. I po chwili wiesz już, że to kpina, że ten sposób myślenia przynależny może być tylko lepszemu Szwedowi, lepszemu bo, polskiemu Szwedowi.
Ojciec pije, ale chcąc nie chcąc, stajemy po jego stronie. Bo któż by zniósł tę przeklętą matkę? Wojującą, napastliwą, oskarżycielską. Matkę, która się nie potrafi cieszyć, matkę wstydzącą się sąsiadów i gości. Pozbawioną humoru, pełną stereotypów, sfrustrowaną. „Owego pierwszego dnia, gdy przyniósł psa, i gdy was (naszych synów) wciągnął do intrygi i kazał wam głaskać pieska, abyście poczuli jaką ma milutką sierść, po której z pewnością hulały stada wszy, wówczas powiedział, że już wymyślił, jak pieskowi dać na imię, i kiedy prosiliście, aby powiedział, wrzasnął: Jesiotr, fajnie, co!, i zanim zdążyłam zaprotestować, już powtarzaliście (jak echo): Jesiotr, Jesiotr, Jesiotr, a ten skretyniały kundel skakał do góry i merdał ogonem, rozpylając stada wszy po mieszkaniu, i przez kolejne piętnaście lat, kiedy samotnie musiałam wyprowadzać to głupie bydlę, które szczekało i skakało na wszystkich ludzi, psy i samochody, i z którym musiałam się szarpać, i które z upodobaniem niezwykłym u żywego stworzenia tarzało się w ekskrementach, i które gryzło opony i kamienie, a także grzebało w śmietnikach i w truchłach kotów przejechanych przez auta, musiałam wołać za tym wiecznie uciekającym bydlęciem (które niestety zawsze też wracało): Jesiotr...”.
Jesiotr, bo bez rybek, jak bez wódki, tatuś żyć nie może. Aby do soboty i na ryby.
Gdzieś się przecież rozkładają jednak racje, coś było najpierw, a coś potem, ktoś zawinił, ktoś inny nie potrafił odpuścić.
Ojciec ma zawał. Matka obdzwania wszystkich znajomych, bo przecież nikt nie pomoże, jeśli nie masz „chodów”. Ze zgrozą okazuje się, że jedynym, który może pomóc jest jej siostrzeniec, lekarz bez specjalizacji, też alkoholik. Lubi wujka. Jak można lubić wujka?
Takie książki z reguły wciskają czytelnika w fotel, nie dają nadziei. A ci, którzy je piszą, tak sobie wyobrażam, stukają w klawiatury swych komputerów, przybrawszy marsowe maski.
Suskiewicz, pisząc potwornie długie zdania, najpewniej odrzucił tę maskę. Czasami pewnie sam się roześmiał. Może dlatego tak dobrze czyta się tę powieść?
Wacław Holewiński
Łukasz Suskiewicz Zależności – http://www.wforma.eu/zaleznosci.html