copyright © www.latarnia-morska.eu 2014
Książka Waldemara Bawołka to dzieło nieduże. Nieco ponad sto stron w przyjaznym dla oka formacie. I napisana przyjemnym dla ucha językiem, którym autor się umie bawić, dosypać czasem ironii, czasem poezji, bez ekstrawagancji i szaleństw, mimo że (jak sam narrator wyznaje) nie jest to długa śpiewna fraza. Mnóstwo nagłych zwrotów, dynamicznych i artykulacyjnych zaskoczeń... To dobrze, że szacunek dla czytelnika towarzyszy zamiarowi literackiemu o takim stopniu oryginalności.
Jak na serię „Kwadrat” przystało, powieść składa się z czterech części. A czwórka to liczba świata.
Czy świat istnieje obiektywnie, a „ja” to jego produkt, zwykły konglomerat bodźców? Czy może odwrotnie: istnieję tylko ja, a „świat” to zaledwie wyobrażenie, wytwór mojego postrzegania? Pewien filozof [mianowicie Ludwig Wittgenstein] zauważył, że obie te hipotezy są empirycznie i językowo tożsame. Niezależnie która z nich jest prawdziwa, i świat, i ja doświadczane są tak samo i dokładnie to samo da się o nich powiedzieć. Metafizyczna zagadka bytu okazuje się zjawiskiem gramatycznym. Ileż można grzebać w tym paskudztwie? Ileż można myszkować w sobie?
Waldemar Bawołek atakuje swojego bohatera (że czyta Treny – za to go lubię) gramatyką: w części pierwszej i ostatniej swojej kwadratowej książki używa narracji pierwszoosobowej, część druga jest drugo-, a trzecia trzecioosobowa. Konwencja drugoosobowa, takie pisanie per „ty”, powoduje, że ja – czytelnik mam odruch oglądania się do tyłu i zaraz z powrotem na narratora (sprawdzić, czy mówiąc „ty” na pewno mnie ma na myśli). Ale drugoosobowość to także maska wewnętrznego monologu, w którym „ja” samo ze sobą się nie zgadza, tożsamość gubi, ze sobą walczy. I tak chyba jest w tej powieści, w jej drugiej części, w której powracającym motywem jest niespełnienie, niemożność otwarcia, ofiarowania siebie, miłości.
A narracja trzecioosobowa? To taki niby najzwyczajniejszy sposób opowiadania, i rzeczywiście – część trzecia powieści najbardziej przypomina zwykłą historię. Zwykłą, to znaczy taką, że potem da się powiedzieć, o czym to było. O trzech dniach z życia brygady remontowej. Jest i wyprawa do burdelu. Ale nawet nie wiadomo, jak się bohater nazywa. Nazywa się „on”, a chwilami „oni”. Przy czym „oni” imiona mają i nawet jakieś szczątkowe osobowości. Zbyszek jest pedantem, Andrzej sknerą, pan Jasio to szef, a zawsze, kiedy częstują papierosami, Lutecznik się zjawia.
W pewnej książce [w Pninie Nabokova] wymyślony jest taki obraz przedstawiający samochód, limuzynę zdaje się, przy czym kształt limuzyny składa się wyłącznie z odbijających się na jej błyszczących powierzchniach obrazów – ulicy, parku, przechodniów, może nawet malarza ze sztalugami (to ten niewyraźny wypukły kształt w przednim zderzaku). Zatem czy ten obraz przedstawia samochód, czy świat? No więc Waldemar Bawołek namalował takiego człowieka. Człowieka zrobionego z luster, człowieka niklowanego. Ten człowiek składa się wyłącznie z tego, co się w nim odbija, gdy przemierza świat. Z tego, co obok. Wszystko na tym świecie tworzone jest przez relacje z czymś innym [tak jakby Gombrowiczowska Forma z poziomu kulturowego i psychologicznego zlazła niżej, do świata rzeczy, na ontologiczne dno].
Wydarzenia w powieści Bawołka nanizane są na nitkę o proweniencji niejasnej, z rzadka tylko dającej się pojąć jako naturalny ciąg przyczyn i skutków. Podążam własną drogą – wyznaje narrator – krętą, ciemną, pełną zasadzek, lęków, pokus, wycofań, lęków, błędów, ale i iluminacji. Jak u filozofa Davida Hume'a: świat jako seria klatek szalonego filmu, a między klatkami – żadnych powiązań prócz prostego następstwa. Zdarzenia biegną jedne za drugimi, a związki między nimi to tylko nieuprawniona hipoteza. Jeden z ważnych środków językowych stosowanych przez autora: serie wyliczeń, paralelizmy, szeregi współrzędne. Świat szeregowy, złożony z następujących kolejno w czasie elementów o jednakowej ważności/nieważności.
Świetnie uchwycone monologi nowohuckich blokersów, sposób, w jaki atakują kleszcze, stragany taniego bazaru, gra na wszystkich strunach, któraś z nich na pewno wywoła rezonans u czytelnika, w migoczących lusterkach można dojrzeć też własne odbicie (co do mnie – przywołany pejzaż Beskidu Niskiego, niestety z literówką w nazwie Magury Małastowskiej...). Skok na główkę w potok zdarzeń, choć jednoczesny dystans, wyrażający się w delikatnym językowym poczuciu humoru. Banał przechodzący w senne marzenie lub koszmar, plan ogólny w niespodziewany detal. Coś na kształt strumienia świadomości w sytuacji, gdy świadomość została zakwestionowana. Bo świadomość to zawsze świadomość czegoś, a rzadko lub nigdy tylko samej siebie. Od pierwszej sceny, gdzie bohater waha się, czy skoczyć z Pałacu Kultury, i nagle okazuje się, że biegnie wśród zbóż i róż, czy może prawie nagi płynie rwącym nurtem, a wszystkie te oniryczne przejścia inicjuje tryb warunkowy (...lepiej, jeśli...). Zdarzenia i rzeczy, które grzechoczą w wielkim pudle świata, pośród nich bohater, jak na pace pędzącej po wybojach ciężarówki, pełnej łopat i desek. Płyną słowa, płynie świat. Wszystko płynie. Czytając Bawołka wpadłem na słowo: „sytuacjotok”.
Nota na ostatniej stronie okładki usiłuje uchwycić powieść w kategorie socjologiczne, zdefiniować ją jako przede wszystkim doskonałą powieść obyczajową. Może i racja – dużo tu tej naszej, bardziej lub mniej skrzeczącej, codzienności. Stragany, awarie rur, zdrady małżeńskie, pieniądze, samochody, totolotki (ale czy w totolotka można grać codziennie?). Aż w pewnej chwili odezwało mi się w głowie zdumione pytanie: „a gdzie są telefony komórkowe? gdzie fejsbuk?”. Tak jakby Waldemar Bawołek, rejestrując rzeczywistość, odmówił prawa do istnienia niektórym jej nadobecnym składnikom. Tak jakby mówił: byt jest, niebytu nie ma. Autorską decyzją, decyzją demiurga – unicestwił co nieco.
Bawołek patrzy na ludzi, stara się zachować obiektywny dystans. Ale lubi ich, mimo że tacy niedokończeni, niespełnieni są. I za ten mizerabilizm, za tę życzliwość, którą ośmielę się nazwać miłością bliźniego, należy się autorowi pokłon. Świat, w którym ocieramy się o ludzi, po to by znikli nam zaraz za jakimiś drzwiami, za jakimś zakrętem. Świat bolesnej samotności i lękliwej nadziei.
W powieści skonstruowanej w taki sposób, że rozsypują się wątki (a nawet, zdaje się, osnowa), wypada poszukać innych spoiw. Jedno już mamy: człowieka-lustro. Ale to mało. Uważny czytelnik wyłuska z materii tej niezwykłej opowieści powracające, powtarzające się motywy, wywołujące czasem czytelnicze deja vu. Więc najpierw: motywy wyznaczające kierunki w powieściowej przestrzeni. Kierunek wertykalny – drabina (oj dużo tych drabin w Tym co obok), ustanawiająca hierarchię, ambicję, marzenie? Bez wchodzenia po drabinie trudno wspiąć się na najwyższe półki. Kierunek horyzontalny – rzeka (albo pęknięta rura zalewająca osiedle), bo wszystko płynie; żywioł życia, zmienności, seksu, chaosu – i pod kątem prostym cherlawy most, próba ładu, ratunku, zapanowania nad chaosem.
Potem: inni ludzie, bo życie to dramat, stwarzamy się wzajem, my ludzie, przez współobecność, konflikt, spotkanie. To na szczęście nieprawda, że piekło – to inni. Bohater Bawołka wydobywa się z nicości dzięki kobietom, które sprawiają, że bardziej jest, jakby krystalizowały płynną tożsamość. Żona – przechodzień, popiskiwanie sumienia, córka niemal jak z mitu, uosobienie tęsknoty (na maturze wypowiadała się na temat „Czy absurd ma sens?”), kochanka, której bohater nie umie uszczęśliwić, a wystarczyłoby jedno małe kłamstwo. Z tego wszystkiego po swojemu zrozumiałem, że najważniejsza jest miłość.
Czytelnikowi, którego niepokoją tajemnice małego labiryntu, jakim jest ta książka, autor podrzuca koła ratunkowe, zdania-klucze. Nie sądź, że się oddalasz, stoisz nadal na wprost siebie. A czasem od siebie chciałoby się uciec (jeżeli to prawda, to w tym właśnie pragnieniu bohatera może czytelnik rozpoznać siebie). O wszystkim zapomniałeś, czyniąc sam sobie wyznania dla innych niepojęte.
Jeśli świat składa się z „tego, co obok” (chodzi o uchwycenie tej części, którą zazwyczaj się pomija), to w takim razie co jest „tu”? Powieść Waldemara Bawołka próbuje schwytać znikanie tożsamości. Zagadka metafizyczna wyrażona za pomocą otchłannej chały wszelkiej codzienności. Tym, co obecne, jest tylko zmyślenie, fikcja, a prawda, a rzeczywistość? Jakoś „poza”, w jakiejś nieokreśloności. Ojciec uśmiecha się i oddala, pogrąża się w prawdę, a za nim idzie sina mgła. I zdanie-klucz proste i słuszne do bólu: to, kim się jest, zawsze pozostaje tajemnicą. Tym, czego człowiek poszukuje, jest on sam.
A na koniec (no nie wiem, czy powinienem zdradzać) śmierć piękna jak w Pieśni o Rolandzie. Tak jakby niewczesny samobójczy zamiar z pierwszego akapitu powieści znalazł na koniec spełnienie w sztuce umierania z najwyższej półki, z najwyższego szczebla drabiny. Ta noc niech się nie przedłuża, ale niech minie jak każdy cień. Poczułem się przekonany.
Wojciech Czaplewski
Waldemar Bawołek To co obok – http://www.wforma.eu/13,to-co-obok.html