copyright © https://sztukater.pl 2024
„Gdyby jakimś cudem można było oznaczyć pojedynczy atom, jeden z miliardów, trylionów atomów i gdyby jakimś cudem można było go śledzić, to wtedy stałoby się jasne, jaką drogę, skąd i dokąd przebył”.
Każdy z nas, ludzi, jest takim właśnie pojedynczym atomem, zaś ścieżka naszego życia bywa nieprzewidywalna i choć próbujemy wytyczyć ją według planu jako szeroką i prostą, potrafi zaskoczyć, zakręcić czy zafundować nam nagle przeszkodę nie do ominięcia. Bywa i tak, że znużeni tracimy ochotę na dalszy spacer, przysiadamy w miejscu, już niezainteresowani tym, co może czekać za zakrętem. Jednak to właśnie od nas, od nikogo innego, zależy, którędy pójdziemy, nie zrzucajmy na innych odpowiedzialności za podejmowane wybory.
Powieść Jarosława Jakubowskiego jest klaustrofobiczną, gęstą od znaczeń parabolą ludzkiego losu, tego pojedynczego i tego zbiorowego, społecznego. Łącząc w sobie elementy horroru, dramatu społecznego, groteski, onirycznej nieokreśloności, somnambulicznego splątania, rozlicza się z tym, co było i co następczo nadal rzutuje tragicznie na każdy kolejny nasz krok.
„Koń” od pierwszej chwili budzi skojarzenia z klasyczną powieścią drogi. W tym przypadku jest to droga przez miasto o dziwnej nazwie, sprawiające upiorne wrażenie, zawieszone pomiędzy być a nie być, pomiędzy światem realnym i zarazem widmowym koszmarem przepełnionym duchami przeszłości. Czyżbyśmy weszli do jednej z opowieści Stephena Kinga? Wszystko tu jest umowne. Nie poznajemy imienia bohatera, ani nazwy mieściny, która pożądliwie wyciąga ku niemu macki, chwyta i coraz silniej wsysa w swoje wnętrze, w swoje niezakończone sprawy. „Miasto sprawia wrażenie rozległego, choć nie jest pewne, gdzie dokładnie znajdują się jego granice”.
Zaskakuje nader szczegółowa charakterystyka miejsc, które bohater odwiedza, z uwzględnieniem lokalizacji poszczególnych detali, przypomina ona trochę didaskalia w scenariuszu. Sceny rozgrywające się między osobliwymi bohaterami tej historii także doskonale nadawałyby się na deski teatru. To dobrze przemyślany, autorski zabieg, który ma nam pokazać, jak ważna dla bohatera, poruszającego się niemal po omacku wśród tej nasilającej się atmosfery demonicznej niesamowitości i ohydy, jest pewność, że panuje nad sytuacją, a wszystko to tylko psikusy zmęczonego umysłu. Uważne skanowanie elementów otoczenia, wszystkich desek, okien, bram i przydrożnych kamieni, ma go w tej pewności utwierdzić.
Bohater wędruje błotnistą nawierzchnią ciemnych uliczek w poszukiwaniu żony. Przywiózł ją tutaj na koński targ, z zamiarem ofiarowania jej w prezencie upragnionego konia, tymczasem Maria wyszła rankiem z hotelu i... zniknęła. Jego zaś coraz częściej nawiedza myśl, iż może wcale nie chciałby jej odnaleźć. Chce, czy nie chce? Niepewny zadaje sobie co i rusz to pytanie. W zamian zaś zdaje się wciąż zderzać boleśnie z własnym życiem, a ono z każdym kolejnym krokiem jawi mu się coraz odleglejszym od wymarzonego, pozbawionym miłości, jałowym, wypełnionym rutyną, w którą nie wkłada się serca. Trudno mu zatem zaprzeczyć słowom człowieka, podsumowującym krótko jego przeszłość: „Pan nigdy nie żył, drogi panie!”.
Spotykani po drodze ludzie są bez wyjątku ekscentryczni, osobliwie ponurzy, zalęknieni lub dla odmiany agresywni, przypominają bohaterów powieści postapo, łączą się w grupy skupione wokół dowódcy, gotowi w każdej chwili odeprzeć atak wroga. Poczucie zagrożenia jest tutaj stale obecne. Cóż takiego może czyhać na społeczność małej mieściny, co sprawia, że „Tu powietrze jest aż gęste od cierpienia. Czuje pan? Cierpienie zostawia ślad, specjalny zapach, który unosi się w powietrzu nawet wiele lat później. Czuje pan? Na pewno pan czuje. Gdyby te mury mogły mówić, to wydałyby z siebie jeden jęk”.
Jarosław Jakubowski za pomocą sugestywnych, fantasmagorycznych, jakby wynurzających się z gęstej mgły piekielnego snu obrazów, maluje ludzki świat, ludzkie życie. Z tego snu trudno jest się obudzić. Śniący ów koszmar po prostu nie wiedzą, że możliwe jest przerwanie go, że poza nim cokolwiek jeszcze istnieje. Tkwiąc w tej pasywnej degrengoladzie mówią: „tu nigdy na nic nie jest za wcześnie. Ani za późno.” Po prostu wszystko zastygło, niczym zanurzony w dogasającym popiele, pogrzebany przezeń krajobraz powulkanicznej katastrofy. Zmumifikowany, otępiały przemożną inercją, powoli pogrąża się w bezruchu. Nie bez kozery nasz bohater trafił właśnie w to miejsce. Nic nie dzieje się bez przyczyny, „wszystko jest związane ze wszystkim”. Jego życie także już dawno stanęło w miejscu, pasuje więc do miasta o dziwnej nazwie, z którego wyjechać jest niezwykle trudno, właściwie to prawie niemożliwie. No, chyba, że odnajdzie się rumaka, gotowego za wszelką cenę nas z niego wydostać, widzącego w ucieczce ratunek także dla siebie. Być może to on, koń z końskiego targu, siłą telepatii wezwał bohatera i jego żonę w te strony, albo los zechciał dać obu szansę i pozwolił im się odszukać. Poznając historie poszczególnych mieszkańców, przenikając coraz głębiej w mrok miejscowych tajemnic, widzimy, że „(...) to miasto nie zawsze jest tym, na co wygląda. Nas też to dotyczy”.
Zdołałam opisać zaledwie parę z wielu warstw tego pysznego tortu – przekładańca, w którym obraz Polski i splecione z nim bycie, trwanie bohaterów podlegają wzmożonej, nieuchronnej degradacji, a moralność staje się wydmuszką, z której uchodzą nadmuchane hasła – baloniki. Rzeczywistość postrzegana jest z gruntu fałszywie, trudno bowiem spod nałożonego na nią grubego filtra lęków i przesądów dogrzebać się do prawdy. Nie sposób też uwolnić się od przygniatającego brzemienia przeszłości, nie pozwalającego dostrzec nowych wyzwań, szerszych możliwości. Być może i część z nas żyje więc, nie zdając sobie z tego sprawy, w mieście o dziwnej nazwie. Jest takich miast pewnie tyle, co i nas, zabłąkanych wędrowców. Dla każdego jego własna mieścina, przez którą brnie z trudem, niczym przez labirynt pełen ślepych korytarzy. Jedni znajdą drogę wyjścia, inni zostaną tu już na zawsze.
Jest to także gorzka opowieść o polskiej opuszczonej prowincji, dogorywającej, korodującej symbolicznie, ale też całkiem dosłownie. Ludzie stąd uciekają, szczególnie ludzie młodzi, pełni planów i energii. Wyjeżdżają, zapominają i nie mają zamiaru wracać. Pozostali tkwią niczym przyśrubowani w tym świecie zlikwidowanych PGR-ów i sklepów. Pustymi ulicami wiatr goni pozostawione śmieci, a wybite okna dawnych fabryk wpuszczają do środka wilgoć, w wyniku czego rdza i śliska pleśń pokrywa grubym kożuchem tę resztę zdewastowanych maszyn, której jeszcze nie rozkradziono na złom. Po co dbać o miasto, w którym niemal nikt już nie pozostał, które jest cieniem siebie samego sprzed lat? Ów postępujący rozkład obejmuje także tę garstkę, którzy nie wyjechali. Wszystko tutaj rozpada się i gnije. Turpizm w wydaniu Jarosława Jakubowskiego sprawdził się w tym przypadku idealnie, jest konstruktem spajającym całą narrację.
Autor genialnie gra symboliką, a wówczas konkretne, pojedyncze sytuacje zyskują wymiar ogólny, metafora zaś zawsze stoi tu niebezpiecznie blisko grozy, makabry, surrealistycznie wykraczającej poza realia życia miasta. Nikt nie wie, co wydarza się naprawdę, a co jest tylko szaloną wizją po spożytych grzybkach halucynogennych. Porządek rzeczywistości zostaje brutalnie zaburzony i coraz bardziej przypomina sen wariata.
Zastanawiałam się, czemu autor tyle uwagi poświęcił otoczeniu, skupiając się na mikroskopijnych detalikach, malując atmosferę całym mnóstwem odcieni, skrupulatnie rozkładając światło i cień, toczące między sobą skomplikowaną grę o prymat nad miastem, ludzi natomiast, a raczej ich emocje, wewnętrzną walkę, stopniowanie lęku, zamknął w dużym skrócie. Dialogi toczone przez bohaterów są chłodne, niemal bezosobowe. Sami musimy wysilić mocno wyobraźnię, by odgadnąć przyczyny zachowań, motywacje działań. Stąd owo wrażenie teatralności, o którym wcześniej wspomniałam, pewnej sztuczności. Może chodzi właśnie o to, by uwypuklić ludzką indolencję, bezwład i poddanie się losowi.
Natomiast od samego początku odbieramy tę powieść jako ciąg obrazów, kadrów czarno-białego filmu z mnóstwem światłocieni, kreujących dynamikę. Przed oczami przesuwają się nam obskurne uliczki, wyludnione, w których tłucze się jedynie echo minionych lat, surowe wnętrza pokoi, gdzie bohaterowie opróżniają kolejne filiżanki herbaty, kieliszki wódki, próbując złapać sens życia, przerażające resztki nieczynnych już fabryk, straszące rdzą połamanych, metalowych konstrukcji... Mamy do czynienia z wyobraźnią rasowego filmowca, potrafiącego ożywiać obrazy, oddającego im głos. To im zawdzięczamy dynamikę, tempo, skrajne uczucia, jakie nami szarpią. Ponoć gotowy jest już scenariusz filmowy. Pozostaje nam zatem czekać cierpliwie (choć o cierpliwość trudno) na potwierdzenie, lub też nie, na dużym ekranie poczynionych przypuszczeń i obserwacji, odczytań, prób interpretacji tego mądrego, symbolicznego tekstu o nas i naszym czasie.
Doris
Jarosław Jakubowski Koń – http://www.wforma.eu/kon.html