copyright ©
Latarnia Morska 2011
Zbigniew Wojciechowicz – (rocznik 1971) urodził się w Białogardzie, mieszka w Policach, gdzie pracuje jako nauczyciel języka polskiego. Poeta, miłośnik Tatr, fotograf. Swoje wiersze publikował m.in. w „Toposie”, „Nowej Okolicy Poetów”, „Portrecie”, „Pograniczach” oraz w kilku antologiach. Gra na gitarze i śpiewa poezję. Współzałożyciel grup poetyckich Enklawa Północna oraz Panopticum Grup. Debiutował w 2008 r. zbiorem wierszy
Anioły bliźniacze. W tym roku – nakładem szczecińskiej FORMY – ukazał się tomik drugi:
Orwo. I o nim teraz bliżej.
jesteśmy szkieletami / nurzającymi się w rzece // enerdowski producent / błon fotograficznych ORWO / nie przewidział / bijących od nas świateł – zanotował w utworze „Fotografia XXVII” Z. Wojciechowicz. I już mamy usidlone tajemnicze tytułowe ORWO. Tajemnicze dla najmłodszego pokolenia czytelników, które zna jedynie cyfrowe aparaty fotograficzne. A w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia posługiwano się tradycyjnymi aparatami „analogowymi”, wymuszającymi na użytkownikach obracanie błoną, która dopiero po wywołaniu w zakładzie fotograficznym dawała możliwość zrobienia odbitek. Jak przypomina w posłowiu „Źródła pamięci światoczułej” Piotr Michałowski, wówczas
w sklepach królowała niemal niepodzielnie NRD-owska firma ORWO (Original Wolfen).
Sama używałam takich błon (dwudziestocztero- i trzydziestosześcioklatkowych) w moim pierwszym aparacie fotograficznym o nazwie druh – początkowo czarno-białych, później kolorowych. Lecz nawet jak na ówczesne standardy był to aparat dosyć prymitywny, wymagający ostrożności przy wymianie rolki z kliszą. Lecz dość szczegółów technicznych. Skupmy się teraz na samych utworach Zbigniewa Wojciechowicza, budujących zwarty i konsekwentny w budowie zbiór.
Zwarty i w budowie konsekwentny. Tak jest. Poeta oparł się na pomyśle może nie nowym, jednak nie zużytym i tu zręcznie przeprowadzonym. Wystarczy spojrzeć na spis utworów, opatrzonych jednakimi tytułami „Fotografia”, gdzie zmienia się tylko rzymski numer. Przedtem spoglądając na czarno-białe zdjęcie, a właściwie na pół zdjęcia zdobiącego okładkę (bo druga połówka domyka wewnątrz zbioru blok tekstów poetyckich). Oto zderzamy się z jednostkową historią – „uwięzioną” fotografią słowną pamięci, która czerpie swą siłę z zachowanych w rodzinnym albumie obrazków.
Jedna z teorii psychologicznych powiada, iż w gruncie rzeczy nasza pamięć notorycznie „kłamie”, przy każdym wspomnieniu wywołując w mózgu jedynie poprzednie (ostatnie) wspomnienie wspomnienia, nie zaś sam wspominany fakt, do którego usiłujemy pamięcią wrócić. Tamę temu „przekrętowi” dać może dokumentacja, jaką jest właśnie fotografia. Tyleż przyczynek do ożywienia obrazów minionych, co – na ich bazie – do ustawicznego pędu pamięciowej konfabulacji.
Jak w tym kontekście radzi sobie Z. Wojciechowicz? Nieźle. Wyimki z pamięci brzmią tu autentyzmem, którego walor podkreśla pewna migawkowość poetyckiego słowa, zauważalna oszczędność.
Niewątpliwie każdy z nas nosi w sobie obrazy dzieciństwa – jednostkowe, niepowtarzalne. Choć z racji osadzenia w konkretnym czasie i przestrzeni – z elementami wspólnymi. A dzięki tej wspólnocie kulturowej i społecznej określa się nasza tożsamość. Literatura, a w tym poezja, aż kipi od tego.
Mały świat, mała przestrzeń przypisana historycznym czasem dzieciństwa poety ewokuje obrazkami rzeczywistości PRL-u. Zderzymy się tu z ikonami chłopięcej fascynacji typu Janek z telewizyjnego serialu „Czterej pancerni i pies”, Bruce Lee, John Wyne, Niki Lauda, pochód pierwszomajowy, samochód syrena, kartki żywnościowe, towarzysz Wiesław Gomułka. Zaś obok tego nie brakuje migawek rodzinnych, nieraz ukazanych czule, choć zawsze powściągliwie. Jak w utworze „Fotografia XXVI”, gdzie czytamy:
mimo upału / dziadek w pełnym dziadkowym / rynsztunku / ogarniturowany / od białego kołnierza koszuli / po białe lakierki / odbijające słońce // bo przecież niedziela // dziadkowie w niedzielę / muszą trzymać fason / i styl / przedwojennych amantów // nawet na pustej łące / zwłaszcza na pustej łące.
Nie zawsze są to obrazki statyczne. Tu i ówdzie pojawia się dynamizm, a nawet udanie „tajony” dramatyzm, stanowiący swoiste memento. Tak jest na przykład w wierszu „Fotografia XV”, opowiadającym o plastikowych żołnierzykach, spuszczanych z budynku na spadochronach z chusteczek. Utwór kończy pointa:
ale zdarzało się / że spadochron się / nie otwierał.
Stwierdzi ktoś, że podobny pomysł na zbiór wierszy to samograj. Odpowiem wówczas: i tak, i nie. Tak, bo istotnie obrazki w tym stylu można mnożyć praktycznie w nieskończoność. Zaś nie, bowiem w przymnażaniu tego czyhają pułapki: powtórzeń, przynudzeń, sentymantalizmu wreszcie. Tych paści autor
Aniołów bliźniaczych z powodzeniem unika. Dzieje się tak dlatego, ponieważ demonstrowane poezjowanie znajduje oparcie na silnym fundamencie faktograficznego błysku, fleszowym ujęciu. Utwory są krótkie, skondensowane, z oszczędnym komentarzem lirycznym. (...)
Wanda Skalska
Zbigniew Wojciechowicz
Orwo –
http://wforma.eu/199,orwo.html