copyright © www.latarnia-morska.eu 2018
Programy w labiryncie Istvána Keménya zostały wydane w serii „szesnaście i pół”, która, jak określa Miłosz Waligórski, redaktor serii i tłumacz poezji Keménya, jest „eksperymentem wszczepienia polszczyźnie poetyk zza granicy, w którym uczestniczy co najmniej trzech pośredników: autor, tłumacz i czytelnik. To od nich zależy mowa wiersza, stopień jego obcości”. Tak więc biorąc do ręki ten ładnie wydany tomik stałam się, jako czytelnik, jednym z elementów zapowiedzianej próby. I od razu pojawiło się pytanie. Czy poetyka węgierskiego twórcy będzie się plasowała w kręgu moich czytelniczych doświadczeń, czy może stanie się wyzwaniem do uświadomienia sobie nowych emocji estetycznych? Te wątpliwości rodziły zarówno moją ciekawość, jak i obawy, czy aby w lekturze nie zbłądzę. Tym bardziej zasadne, że co prawda tytuł zapowiada „programy”, ale „w labiryncie”, a wiersz programowy zawiera ni mniej, ni więcej tylko wyznanie poety: „wiem, że błądzę”. Jeśli więc poeta z pokorą przyjmuje takie właśnie miejsce w oglądzie świata, to może pokpiwa też z czytelnika jak przed laty Jan Kochanowski, który pisał:
„Obrałliby się kiedy kto tak pracowity
Żeby z was chciał wyczerpać umysł mój zakryty:
Powiedzcie mu, niech próżno nie frasuje głowy,
Bo się w dziwny Labirynt i błąd wda takowy,
Skąd żadna Aryjadna, żadne kłębki tylne
Wywieść go móc nie będą, tak tam ścieżki mylne”.
W pułapce historii
Ważną częścią książki jest zamieszczony na jej końcu wywiad Miłosza Waligórskiego z Istvánem Keményem pod znaczącym tytułem W pułapce historii. Bo właśnie historia, uwikłanie w nią to jeden z głównych tematów wierszy. A ponieważ István Kemény jest współczesnym twórcą (ur. w 1961 r. w Budapeszcie), zatem najbliższe mu czasy, których jest świadkiem lub które wspomina lub przemilcza pokolenie rodziców, zajmują go najbardziej. W tej sytuacji nie bez znaczenia jest fakt, że tytuł wiersza dotyczącego podróży do dwóch krańców Europy Środkowej, do Szwajcarii i do Siedmiogrodu, stał się także tytułem zbioru. Programy w labiryncie opisują dwie powrotne podróże do obu miejsc najbrudniejszym i najczystszym pociągiem. Poeta tak komentuje swój wiersz: „Szwajcaria i Siedmiogród to dwa krańce Europy Środkowej, zachodni i wschodni, ‘bogaty’ i ‘biedny’. W tym wierszu wyobraziłem sobie ten obszar jako labirynt, w którym można zabłądzić nie tylko geograficznie, ale i duchowo czy też umysłowo między przesądami, frustracjami i marzeniami z jednej strony, a rzeczywistością z drugiej. Nasze marzenia gnają na zachód, a rzeczywistość ciągnie je z powrotem. Albo odwrotnie... Często się łapię na tym, że od kiedy jestem obywatelem Unii Europejskiej, moja tożsamość środkowoeuropejska tylko się umacnia”.
Na pytanie Waligórskiego o tożsamość doprecyzowuje: „Mam silne poczucie więzi z Europą Środkową (...) Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Europa Środkowa przestanie istnieć. W chwili przystąpienia państw Grupy Wyszehradzkiej do Unii Europejskiej wierzyłem w lepszą przyszłość dla naszego regionu. Miałem nadzieję, że w 2017 roku młody Środkowoeuropejczyk nie będzie musiał rozważać wyjazdu za granicę, na studia czy do pracy z braku perspektyw u siebie. Liczyłem na to, że Unia stworzy warunki do realizacji innej, pozytywnej wizji zmian w nowych krajach członkowskich, ale przeliczyłem się. Dzisiaj Europa Środkowa to tania montażownia produktów przeznaczonych na rynki zachodnie. Grozi nam drenaż mózgów, miliony ludzi wyjeżdżają stąd na zawsze. Nie twierdzę, że bogatsze państwa Unii nas kolonizują, ale moim zdaniem nasz status w strukturach europejskich jest drugorzędny. I raczej nie ma widoków na zmianę. Wbrew tym wszystkim zastrzeżeniom nie widzę jednak lepszej alternatywy dla Europy Środkowej niż Unia Europejska. Trafiliśmy więc w pułapkę historii i to pewnie stąd – z przekonania, że razem znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia – czerpie siłę moja tożsamość”.
Powojenna historia państw środka Europy jest dosyć podobna – każdy naród nosi w sobie pamiętną datę (często niejedną), która przez kolejne dziesięciolecia staje się punktem odniesienia do wartościowania kolejnych zdarzeń, postaw. Opinia o ważnym dla tegoż kraju wydarzeniu pełni wtedy funkcję papierka lakmusowego, wyraźnie sytuując mówiącego po którejś ze stron, a odczyn obojętny też ma swoją barwę. Nie bez znaczenia jest zatem wyeksponowanie przez Keménya roku Pięćdziesiątego szóstego. W wierszu o tym tytule podmiot liryczny zdaje sobie sprawę, że nie da się uciec od historii, ma ona wpływ także na najbardziej osobiste relacje. W monologu do ukochanej dokonuje swoistej spowiedzi (zresztą pojęcie rozliczenia z przeszłością pojawia się też w innych wierszach):
„Jak wykastrowany kot po mieszkaniu
tak teraz snuje się we mnie ta myśl:
roztrwoniłem cały kapitał, który tu
zastałem w sześćdziesiątym pierwszym. (zbieżność z datą urodzin autora)
(...) pięćdziesiąty szósty według ciebie
nic dla mnie nie znaczył, brednie, (...)
Kochanie, gdybyś musiała, za dzieci
oddałabyś życie bez namysłu. (...)
Nie mów więc, że idei nie ma i jest tylko
niebo: zimą siwe, a latem błękitne”.
Jeśli się żyje w takim miejscu świata i takich uwarunkowaniach politycznych, staje się ciągle przed koniecznością dokonywania wyborów, które mają wydźwięk ideologiczny. Szymborska powiedziałaby: „Wszystkie twoje, nasze, wasze / dzienne sprawy, nocne sprawy / to są sprawy polityczne. / Chcesz czy nie chcesz, / twoje geny mają przeszłość polityczną, (...) O czym mówisz, ma rezonans, / o czym milczysz, ma wymowę / tak czy owak polityczną”.
A István Kemény dopełnia tę diagnozę czasu i o przywołanie szczegółu zdarzeń jako swoistego dowodu [np. „Widzisz, mój ojciec nosił rannych, / za co spotkała go surowa kara: / nie ukończył szkoły” (...)], i o metaforyczną refleksję dotyczącą oceny danej sytuacji w zależności od posiadanych doświadczeń. W wierszu Deszcz napisał:
„On (ojciec) byłby dumny z tych minionych deszczy,
ja byłbym dumny z nowych deszczy.
I bardzo byśmy jedne i drugie kochali.
Lecz skłamałbym,
bo tak naprawdę wciąż się obawiałem,
że nowe deszcze są bardziej wodniste,
obfitsze, podstępniejsze”.
Ci, którzy dorastali po 56 roku, z jednej strony noszą w sobie poczucie, że w pokoleniu rodziców ze szczególnym podziwem spotykała się trudna postawa moralnego heroizmu (automatycznie nasuwa się tu kontekst poetyki Zbigniewa Herberta), ale też podejrzewają, że wcześniejsze czasy bardziej niż w późniejszym okresie sprzyjały jednoznaczności zarówno czynów, jak i ich osądów. Napięcie miedzy pokoleniami wynika tu z siły pamięci. Starsi z nostalgią wspominają przeszłość, natomiast młodsi, bazując na tych zmitologizowanych wspomnieniach, zazdroszczą, że przeszłość, mimo iż trudniejsza, była mniej „podstępniejsza”. Może się więc okazać, że dopiero deszcz zweryfikuje sytuację, bo
„Weźmy na przykład ten dzisiejszy:
nie chce ustać, odkąd żyję,
zbiera się pod ziemią, aż
pewnego dnia wytryśnie.
Jakże kasandryczna to wizja”.
Z kolei List pożegnalny to swoista deklaracja – wyznanie miłości i rozpaczy.
„Ojczyzno, kochałem cię,
myślałem, że i ty kochasz mnie:
z podręczników, od twoich poetów
uczyłem się, jak ci służyć wiernie.
I byłem wierny. Dojrzałem,
a jednak nie popadłem w cynizm,
tylko w depresję, wystawiony do wiatru –
zamknięta cukrownia we mgle. (...)
Jesteś zła, ślepa i stara –
pogrążona w nienawiści
otępiała obca ciotka –
a miałaś być nieśmiertelna (...)”.
Poezję deklaracji uczuć do ojczyzny, wyrażoną w formie apostrofy, nie tak łatwo znaleźć w literaturze współczesnej. Zapewne dlatego, że poetyka wyznania rodzinnemu krajowi miłości-niemiłości jest poprzedzona osobistymi doświadczeniami i wynika ze szczególnych sytuacji, najczęściej ekstremalnych. Że wspomnę tu tylko Irenę Ratuszyńską (ur. w 1954 r. w Odessie), której biografia to m.in. 7 lat łagru i 5 lat zsyłki.
„Mój ty kraju znienawidzony!
Hańbo nocy, przybyszu znikąd.
Miałeś szczęście
Do nawiedzonych,
Do oprawców i niewolników! (...)
Między nienawidzę i kocham –
Nasza upodlona, uboga,
Pobłogosław, matko, macocho!”
Opis sytuacji politycznych to domena publicystyki, epiki. Poeci bardzo ostrożnie muszą dozować ten temat, uważając, aby nie popaść w łatwą i płaską deklaratywność, która – jeśli nie stoi za poetą jego biografia uzasadniająca takie właśnie stanowisko – grozi posądzaniem o koniunkturalizm.
István Kemény zapytany przez Waligórskiego, czy współczesna poezja polityczna na Węgrzech wytrzyma próbę czasu, odpowiedział:
„Poezja polityczna rzeczywiście bardzo szybko się psuje i chyba dlatego poeci niechętnie się za nią zabierają. Wiedzą, że czytelnik będzie ją czytał nie na planie idei, a według schematów podziałów partyjnych. List pożegnalny mówi o tym, że nie umiem już kochać swojej ojczyzny i o tym, że ona mnie też już nie kocha. Napisałem ten bardzo, bardzo smutny wiersz, bo poczułem, że Węgry duchowo skrachowały, stały się krajem bez przyszłości, w którym żywa jest tylko nienawiść. List pożegnalny ujrzał światło dzienne w 2011 roku. Krytycy lewicowi przyjęli go przychylnie, ponieważ wydawało się im, że został napisany przeciwko prawicowemu rządowi. Prawica zaś, z tego samego powodu, odniosła się do niego z dużą niechęcią. Wiersz nie był więc w stanie złagodzić politycznej nienawiści. Tymczasem ja chciałem pokazać, że istnieje problem, który dotyczy wielu Węgrów bez względu na podziały”.
No cóż, i takie przygody z recepcją tekstu trafiają się twórcom. Mniej kontrowersyjne, bo nie stanowiące „naturalnej” pożywki polityków, są te utwory, w których szczegół, zbliżenie faktu zanurzone są w onirycznej scenerii, jak w 999:
„W kwietniu 1999, wiele lat po tym, jak premier w liście pożegnalnym nazwał własny naród banda cmentarnych hien, nad Budapesztem pojawia się czarny powolny samolot. Jest powolniejszy od wszystkich poprzednich, ale nie czarniejszy. (...)
Wiem, że śnię. (...)
Tymczasem samolot lekko się przechyla, jakby miał zamiar skręcić. Ale nie potrafi. Jest zbyt wolny, prawie niezdolny do lotu. Sam też to czuje. Zatrzymuje się przechylony. I zamiera, jak wszystko”.
lub te, w których autor narzuca odleglejszą perspektywę, dokonując uogólnienia, jak w Końcu złej epoki.
„Nie zabrali mnie do Złej,
Byłem za mały, kiedy umierała.(...)
Nie pamiętam Złej,
Ani zapłakanych oczu, ani pogrzebu.
Możliwe, że tylko przyśniła się rodzinie”.
Trudno sobie wyobrazić poetę, który nie pokusiłby się o próbę zbilansowania doświadczeń wieku XX, jeśli jego twórczość jest tak mocno zakorzeniona w tematyce współczesnej historii. Zatem takie „podsumowanie” odnajdujemy również w wyborze wierszy Istvána Keménya. Jest ono tym ważniejsze, że w skład tomu weszły teksty, których pierwodruki były wydawane w ciągu aż 29 lat (1984-2013), zatem selekcja Programów w labiryncie nie jest bez znaczenia. Jaki jest więc, zdaniem twórcy, wiek XX? Metaforycznej odpowiedzi możemy poszukać w wierszu XX wiek, wersja „b”. Już sam tytuł sugeruje czytelnikowi, że ma do czynienia z planem alternatywnym. Bo czymże jest wersja „b”? Jeśli wszystko się sypie, jeśli wiemy już, że nie można liczyć na osiągnięcie zamierzonego celu, pozostaje jedno wyjście (skoro nie chcemy się poddać) – plan awaryjny. Jaką wersję „b” kreuje Kemény?
„Wszystkie drogi prowadzą do śmierci.
Szumi samochodów rzeka.
Las iglasty, przerażenie:
To nie Rzym, nawet nie przedmieścia,
Na poboczach koczowiska,
Wklęsłe blachy, brudne wszystko.
Cały wiek w tym miejscu grzęźnie. (...)
Wokół Rzymu martwa strefa,
Trudno przebić się do Miasta –
Miasto ciągnie nad ocean”.
Poeta parafrazuje znany związek frazeologiczny, paradoksalnie akcentując, że „wszystkie drogi prowadzą do śmierci” (ten wers pojawia się w czterozwrotkowym tekście aż trzykrotnie). Bo i jakąż śmierć może być alternatywą? Mało tego, do wskazanego celu wcale nie tak łatwo dotrzeć (kolejna gra z językiem): „Trudno przebić się do Miasta. (...) Co, benzyna się skończyła? / Tutaj nie zatankujesz paliwa, / Musisz jechać na oparach”. Nie dość więc, że człeka czekają trudy podczas tej specyficznej podróży, to jeszcze musi ryzykować, jadąc na rezerwie. O ironio losu! Nawet jeśli wszystkie życiowe wybory prowadzą do jednego smętnego rozwiązania, to jakże trudno żyć w XX wieku, skoro ma się status koczownika na niezbyt eleganckim poboczu. I w jakichże relacjach do XX-wiecznych aspiracji pozostaje życiowa tułaczka, ugrzęźniecie w niedogodnych warunkach? A co na to Miasto? „Miasto ciągnie nad ocean”, w odmęty, bezkres. Wersja „b” wykreowana przez Keménya nie napawa optymizmem. Można ja jeszcze dopełnić obrazem sądnego dnia: „U nich w domu jest nienawiść / bo tak lubią, z nienawiścią, / Skrzydła sobie podcinają, / goń się, z oczu zejdź, miłości” (Sądny dzień rano).
Jakaś Nadzieja? Proszę (początek i puenta wiersza):
„Stałem na szczycie i widziałem wszystko,
w dole cicho szemrały szczegóły,
tutaj na górze nie brakło niczego.
Wszedłem, żeby o coś spytać, lecz wróżka
wróciła do domu do chorego syna.
Swoje pytanie pstryknąłem więc w przepaść,
znikło (...)
zostałem samotny
i wszystko to absurd, pomyłka.
Wiem, że nigdy nie będzie inaczej”.
W drodze
Pojęcie drogi ewokuje mnogość sensów. Tam, gdzie pojawia się człowiek, jest i droga, co pociąga za sobą konieczność nieustannego dokonywania jej wyboru. W swoją naturę wpisane mamy podróżowanie, tułanie się, błądzenie, wychodzenie ku czemuś, zmaganie się itd... Czasami wybór opcji jest prosty, jeśli wypływa z niewielu możliwości, którymi dysponujemy, może być jednak bardziej skomplikowany, kiedy mamy więcej perspektyw. Decyzja, którą wtedy podejmujemy, okupiona jest wieloma wątpliwościami. Nasuwa się zatem pytanie, czy można określić jakiś punkt wyjścia, jakąś cezurę, która pozwoli nam wartościować kolejny etap życia? Taką granicą może być na przykład metaforyczne „Spalenie zadżumionych ubrań”. Ale nie tylko. Może być także odbicie się po klęsce i postanowienie: „Nie złożę broni, będę walczył póki tchu” (Wiersz starzejącego się króla). Jednak jakikolwiek stawialibyśmy krok na drodze, to domaga się on określenia zależności miedzy człowiekiem a tym, co go otacza. Człowiek w drodze podejmuje przecież próbę zaspokojenia swoich najważniejszych potrzeb, z potrzebą prawdy i miłości przede wszystkim. Świadomość wagi każdej podejmowanej decyzji staje się przyczyną „gorączki podróży”. Reisefieber ogarnia podmiot liryczny. Zdenerwowany zauważa:
„Nie zapraszałem na balkon firanki,
a jednak wyszła za mną i
już nie wróciła. (...)
potem wyszło także biurko,
fortepian i naga dziewczyna,
moja ukochana, razem z łóżkiem,
byłem zły, nikogo nie prosiłem,
wyszedł parkiet i wyszła szafa,
i wreszcie jeden poseł,
zapewniając, że nikt go nikt go nie przysyła –
wierność męczy, moja,
twoja czy też ich,
stały tam przy mnie w równym rzędzie”.
W drogę zabiera „wszystko”. Czy tego chce, czy nie chce. Nawet jeśli zapomni o bagażu, bagaż będzie pamiętał o nim. Jeśli nie na jawie, to we śnie. „Śniło mi się skrzyżowanie pośrodku pustyni” (Jedno z najmniejszych miast świata). Ot, życie. Droga wydaje się labiryntem z siecią korytarzy bez końca. Szukamy najlepszego sposobu, żeby zmierzyć się z rzeczywistością, przejść następne odcinki, a kolejne cele odbijają nasze emocje, sposób myślenia, wybór wartości. Tezeusz miał nić Ariadny, a ja? – mógłby powiedzieć niejeden wykreowany podmiot literacki, zresztą nie tylko literacki. Niestety, droga jest jak linie papilarne, każdy pokonuje ją na swój sposób, nawet jeśli ogólne założenia, programy byłyby wspólne. Podmiot w wierszach Istvána Keménya, ja, ty, everyman rozpięty miedzy siłami Dobra i Zła – zdaje/zdajemy w labiryncie egzamin z życia. Tylko tyle. Aż tyle.
Miłosz Waligórski w wywiadzie z poetą zwraca uwagę na wyeksponowanie przez niego postaci Kaina, a nawet upatruje podobieństwo „tego bohatera, który w poczuciu bezsilności sięga po przemoc, z figurą cierpiącego na kompleks niższości Środkowoeuropejczyka”. Wyjaśniając powody szczególnego zainteresowania tą właśnie biblijną postacią, autor odpowiada: „Utwory z Kainem w roli głównej próbują rzucić trochę światła na ciemną stronę ludzkiej egzystencji. O tej postaci napisałem siedem wierszy, cykl. Chodzi w nich o to, że Kain, pierwszy morderca, rusza w świat. Najchętniej zniknąłby na zawsze, przyjął pseudonim i zamieszkał gdzieś, gdzie nikt go nie zna. Za wszelką cenę pragnie zapomnieć swoje winy oraz swoje imię, ale ostatecznie zawsze zostaje rozpoznany, znajduje go policja, media, wszyscy przypominają mu, jak się nazywa, i to, że zabił, przez co on nie może uwolnić się od swojej roli i wciąż na nowo popełnia zbrodnię. I znów ucieka. Podobnie my uciekamy od tkwiących w nas złych instynktów”. Czytając wiersze wiemy, że nie zawsze ta ucieczka się udaje. Jak w Śnie z wieloma niewiadomymi:
„Śnię, że zabiję, jeśli nie znajdzie się
włos, który mnie powstrzyma. (...)
Śniłem, że jestem mordercą,
raz już nim byłem, co najmniej raz.
czy w Chórze sąsiadów:
To był Kain? Naprawdę? Nie wierzę!
On?! Ten staruszek, który zawsze szczerze
uśmiechał się, pytał, czy nie sprawia kłopotu? (...)
Czyli tu się ukrywał. To się trzyma kupy.
Rzeczywiście, jak tak sobie przypominam,
biła z jego oczu jakaś dziwna siła.
Stawał przy płocie, a świat zestrachany
milkł, nawet psy nie zaszczekały”.
Kainowe znamię spowoduje, że będzie się naznaczonym nie tylko przed ludźmi, ale będzie to ciężar niesiony w postrzeganiu siebie. A od siebie nie da się uciec. Piętno zbrodniarza ma się na stałe, rehabilitacja jest niemożliwa. „Etykietka” mordercy wiąże się z wykluczeniem społecznym, a walka o zmianę swojego statusu jest z góry przesądzona. Szczególnie ciekawe wydaje mi się odniesienie do tego biblijnego motywu w wierszu Wizyta przygotowawcza.
„Panie Kain, proszę się nie bać,
przyszliśmy po pańskie życie,
ale nie żeby je zabrać, tylko zanotować (...)”
Zostajemy wprowadzeni w iście Kafkowską atmosferę. Ci, którzy nachodzą Kaina w domu, przestrzegają „procedur”. Mamy więc i określenie praw nachodzonego:
„Nie musi pan od razu odpowiadać,
to tylko propozycja umowy.
Proszę ja przemyśleć, nic więcej,
niech pan się zastanowi –”.
I sformułowanie oczekiwań, usprawiedliwione wskazaniem powodów „wizyty”:
„Powinien pan zabrać głos,
Przerwać w końcu milczenie.
Nasz świat czekają zmiany
O zasięgu globalnym –
Trwa kryzys wartości, panie Kain!
Ludzie potrzebują prawdy,
duchowego ojca, a Biblia
wskazuje właśnie pana –”.
I podkreślenie wyrozumiałości wobec nachodzonego:
„O tragiczny los brata, (...)
nie będziemy pytać, chyba że sam pan się zdecyduje –”.
Po rutynowe „pożegnanie”:
„A teraz już pójdziemy,
nie chcemy przeszkadzać –”.
W opisie osaczenia szczególnie ważna jest kolejność, wyliczmy raz jeszcze: wskazanie celu najścia z równoczesnym zapewnieniem bezpieczeństwa (to na „dzień dobry”), potem określenie praw nachodzonego i oczekiwań wobec niego, po pożegnanie, z którego nie wynika, kiedy będzie następna wizyta, bo że będzie, to pewne. Ta jest wszak tylko przygotowawcza. Wiersz ma formę monologu skierowanego do Kaina. Wiemy, co mówią i jak zachowują się urzędnicy, nie mamy natomiast informacji na temat reakcji Kaina, chyba że za taką możemy uznać zapis w pierwszym wersie: „proszę się nie bać”. Ba, ale jak tu się nie bać! Toż to zapowiedź kontaktu z Urzędem. Wiemy, jak skończyła się „przygoda” Józefa K., którego jedyną winą było to, że żyje. Jak więc, w tym kontekście, może zakończyć się historia Kaina?
A jak w kontekście wszystkich omówionych tu tekstów może zakończyć się historia człowieka, każdego człowieka?
Ech, człowiek... temu nie trzeba nic więcej,
starczy, że ma słońce, ziemię, księżyc.
Że widzi, żyje, płacze.
To jeden z najkrótszych wierszy w tomie (Bóg macha ręką) i jednocześnie ironicznie diagnozujący sytuację. Bo też nie ma czego człowiekowi zazdrościć. Nie dość, że ciąży na nim przeszłość, jakże często, za często obarczona Złem, to jeszcze „wkrótce przyjdą tu trzy / hieny cmentarne, / by rozdzielić lichy łup, / odgrzebać nadzieje na rabunek miasta”. (Enumeracja). Czas, by wkroczył Likwidator.
„Syndyk ostatnich boskich spraw, (...)
Syndyk Ostatnich Ziemskich Spraw
Inspirator Ostatniego Cienia,
Otwieracz Ostatniej Konserwy,
Przyszłość Ostatniej Miłości”.
Likwidator tego, co Ostatnie, stanie przed zadaniem zarządzenia ludzkim „majątkiem” postawionym w stan upadłości. Człowiek, niewypłacalny dłużnik, nie podołał swemu człowieczeństwu. Czyżby to była droga z wyraźnie zaznaczonym końcem?
Czytając wiersze Istvána Keménya mam nieodparte wrażenie, że trudno by było wskazać taki związek frazeologiczny związany z drogą, który byłby przez niego pominięty. Jeśli nie jest użyty wprost, to kontekst sytuacyjny świadczy o jego zastosowaniu. Mamy tu więc i wszystkie drogi prowadzące do Rzymu, bycie na najlepszej drodze i schodzenie na złą drogę, schodzenie komuś z drogi i wchodzenie mu w drogę, drogę wyboistą i szeroką. Mamy wreszcie drogi, które się rozchodzą (tu warto zwrócić uwagę na Bajkę o rozproszeniu) i rewers drogi usianej różami. Jedno jest pewne (Karczmarz):
„Drogi zapominają, dlatego czasem
trzeba po nich przejść. A kogo spotkał
ten zaszczyt, że przez jego umysł biegnie droga,
która ma dziesięć tysięcy lat, ten nie prześpi
żadnej pory roku, zresztą sen i tak
by go nie uszczęśliwił. Zostanie karczmarzem:
będzie czekał na podróżnych, gościł podróżnych,
wyprawiał ich w drogę (...)”.
Ba, być karczmarzem. Toż to honor nie do przecenienia.
Nie sposób zakończyć omawianie wyboru wierszy z Programów w labiryncie bez zwrócenia uwagi na kompozycję zbioru. Pierwszy wiersz jest rodzajem credo, sam autor mówi o nim: „Wiesz, że błądzę poniekąd jest wierszem programowym. To wyznanie młodego chłopaka o tym, co chciałby osiągnąć w życiu. A chciałby ni mniej, ni więcej, tylko wszystko. Pisałem go przez rok. Zacząłem, kiedy miałem dziewiętnaście lat. (...) Wiesz, że błądzę to pierwszy wiersz, z którego byłem zadowolony. Właściwie można go traktować jako przedmowę do całej mojej późniejszej twórczości”.
„Wiesz, że błądzę
Wiem, że błądzę
Idę po Ziele
Tam dokąd Gilgamesz”.
Podmiot liryczny wstępuje na Drogę. Swoją własną. I nie będzie to droga na skróty, o czym świadczy cały zbiór wierszy. Życie będzie się tu sprowadzało do tęsknoty za najprostszymi prawdami moralnymi, do „dawania świadectwa” temu, co otacza, i temu, co we mnie. Niewątpliwie jest to sposób myślenia bliski etyce Zbigniewa Herberta, którego Pan Cogito przyjął „postawę wyprostowaną”, nie uznaje kompromisu w dążeniu do prawdy, postępuje tak, jak przed nim inni bohaterowie: „Gilgamesz Hektor Roland obrońcy królestwa bez kresu i miasta popiołów”. Czy człowieka z wierszy Istvána Keménya nie dręczą wątpliwości? Ależ oczywiście. Ma on nie tylko świadomość, że żyje w świecie ogarniętym przez nihilizm, ale jednocześnie wie, że nie może ustawać na drodze „mężnego zachowania się wobec życia” (co powinno być zawsze, jak twierdził Henryk Elzenberg, głównym celem). Co więcej, podmiot liryczny Keménya osadzony-osaczony został w labiryncie. A labirynt (jego elementy można prześledzić w kulturze już od Homera) z jednej strony wyobraża zagubienie człowieka w skomplikowanym świecie, z drugiej – nawiązuje do podejmowanych prób odnalezienia prawdy. Budowla ma strukturę wewnętrznie zorganizowaną, ale czytelną tylko dla „konstruktorów”, natomiast dla znajdującego się wewnątrz człowieka tworzy przestrzeń błądzenia. Przestrzeń obcą, budzącą lęk. Labirynt z założenia stanowi zatem wyzwanie. Wymaga podejmowania trudnych decyzji, wpływa na świadomość i działania, pomaga zrozumieć, kim się jest. Ale czy człowiek w zmaganiu się z życiem jego sens odnajduje?
Odpowiedzią byłby ostatni wiersz w zbiorze, Rozliczenie:
„Głośno zwróciłem się do niego:
– Proszę o sens dla mojego życia. –
Milcząc, odpowiedział”.
I tak przyszło mi na koniec pokusić się o powtórne zacytowanie Kochanowskiego: Błąd wiek człowieczy.
Wiersze Istvána Keménya wybrane do tomu, zamknięte w kompozycyjną klamrę, stanowią przejmujący w swej wymowie głos współczesnego mieszkańca Środkowej Europy, świadomego wpływów na jego życie szerokiego kontekstu historycznego, światopoglądowego, cywilizacyjnego, kulturowego wreszcie. Nie można powiedzieć, że z tej lektury wyłania się świat przyjazny. Ale skoro już przyszło nam żyć w labiryncie, to poetycka propozycja oswajania się z tą sytuacją nie jest do przecenienia.
Mój komentarz do Programów... jest tylko jedną z możliwości ich odczytania.
Anna Krasuska
István Kemény Programy w labiryncie – http://www.wforma.eu/programy-w-labiryncie.html