copyright © www.latarnia-morska.eu 2016
Tomasz Hrynacz pierwszy tomik wierszy wydał w 1997 roku. Potem jeszcze siedem kolejnych zbiorów. Ten najnowszy jest ósmym.
Przyznam się, że dotychczas czytywałem Hrynacza rzadko i na wyrywki w Internecie. Toteż mogę powiedzieć, że dopiero teraz poznałem „jego pióro” solidniej. Jakie wrażenia? Po pierwsze nie wiem, jak ta poezja ewoluowała, rozwijała się; po drugie: jeśli ewoluowała, to doszła do szlachetnej prostoty. Ona, ta forma – chcąc nie chcąc – rzuca się w oczy. Są to krótkie teksty trzymające się bardzo często formuły epigramatu. Na dodatek Hrynacz znakomicie i konsekwentnie trzyma na smyczy wylewność i słowotok. Przymiot i cnota prostoty uwiodły mnie, a trzeba wam wiedzieć, że dar prostego komunikowania jest rzadki i niełatwy. Logorea poetycka sama się leje; zwięzłość jest niełatwa.
Oto – dla przykładu – wiersz pt. Głód: „Coś z niczego. Uparcie. / W licznych ilościach. Byle co. / Byle było. // Chmury. Niebieskie niebo. / Szukać. Wąchać. Woda. Lód. / Albo odwilż. // Jaśnieć. Ściemnieć. / Nie chcieć by / starczyło”. Proszę zauważyć, że ten wiesz nie jest pisany zdaniami. Ozdobników i opisów tu nie znajdziemy. Ta zbitka pojedynczych słów tworzy jednak „aurę głodu”, nienasycenia, zachłanności. A idzie, oczywiście, o sytuację egzystencjalną, o to, że trzeba pragnąć doznać wszystkiego, bo tylko wtedy starczy nam sytości, może nawet radości życia. Już sobie wyobrażam, jaki na ten sam temat tasiemiec można by napisać. Hrynacz załatwia takie sprawy krótko. I ta jego dyscyplina, ta jego asceza nagle okazują się spektakularnym wynalazkiem. Metodę „jak najmniej słów” lansowali już przedwojenni awangardyści, jednak minęło sporo dziesięcioleci, a wiersze „wylewne” i „przegadane” nadal mają się dobrze.
Sama ta cecha zwięzłości u Hrynacza jeszcze by mnie nie podbiła. Kolejny cymes jednak w tym, że poeta mądrze pojmuje i opowiada świat. Mówiąc najprościej: to jest poezja myśląca. Ot, taki „drobiażdżek” pt. Sławić: „Szarość w wirze. / O poranku brodzić / we mgle. // zejść niżej chcąc twardo / stąpać po ziemi aby / być gotowym // na niebo”. To niemal manifest prostoty. I to nie tylko w słowach, ale przede wszystkim w światopoglądzie. Od wieków wbijamy sobie w głowę widok tej drabiny, po której nasze cnoty zawiodą nas do nieba. A wehikuł tej nadziei – zdaniem Hrynacza – mamy pod stopami. Stąpać twardo po ziemi? Tfu, jakiż to bezbożny materializm! Sęk w tym, że jest nas wielu, którzy pomijamy metafizyczne nadzieje. Nasze niebo wynika z dobra konkretnego, z etyki, z mądrej i przyzwoitej sztuki życia. No! Wiersz ma sześć wersów, a osobny elaboracik mógłbym tu na jego temat rozwijać.
Hrynacz, chodzący twardo po ziemi, nosi głowę w chmurach. Zdawałoby się, że jego „ascetyzm lingwistyczny” nadawałby się bardziej do jakiejś „dykcji reistycznej”. I tak jest, jednak ów reizm i konkretność obrazów niemal zawsze rozmywają się w jakimś niedopowiedzianym domyśle, w tajemnicy, w mroku i zdziwieniu. Zazwyczaj autor zaczyna wiersz od jakiegoś konkretu, a za chwilę my sami musimy ów konkret sobie dośpiewywać, bo reszta tonie w intuicji, śnie, domyśle... W tej sztuce Hrynacz jest mistrzem – teoria „dzieła otwartego” zbiera tu swoje owoce. I to okazuje się znakomitym „wynalazkiem” – konkrety, dopowiedzenia, wyjaśnienia wciągałyby tu nas w gotową definiowalność Hrynaczowego światoobrazu. On nam podaje go do indywidualnego dośpiewania.
Dawno nie miałem do czynienia z poezją tak „konkretnie pisaną” i tak otwartą na domysły. Jest to dla mnie poniekąd nowy wynalazek takiego modelu dysputy egzystencjalnej i metafizycznej, w której każdy czytelnik może uczestniczyć na swój sposób. W formule ortodoksyjnej i pełnej z góry przesądzonych sensów nie byłoby to możliwe. Tu mamy do czynienia ze szczególnym uniwersalizmem.
Na zakończenie przytaczam tytułowy wiersz zbioru Noc czerwi: „Siostro i bracie: tu macie / swoje miejsce i czas. Noc / na zadrapania rany i grzechy wasze // przeciw głosom wilczym nieproszonym / gościom przeciw pięściom / świata tego. // Noc się czerwieni / w czerwcu od środka / czerni. // To noc czerni / noc czerwi na rany / i grzechy wasze”. No, pobrzmiewa w tym utworze nuta kaznodziejskiego pouczenia; jest tu szczypta patosu, której Hrynacz na ogół unika, ale akceptuję tę dykcję, bo ma ona moc przesłania. W tym tomiku jest sporo konkretów i twardego stąpania po ziemi. Ale nieustannie Hrynacz „robi wycieczki” w metafizyczny wymiar, w ostateczny sens przyziemności, która jednak ma swoje „religijne przedłużenie”. To balastowanie jest nienachlane, jednak na tyle wyraziste, że ta „poezja konkretu i przyziemia” odrywa nas od konkretu i przyziemia. To jest fenomen tych wierszy!
Leszek Żuliński
Tomasz Hrynacz Noc czerwi – http://www.wforma.eu/noc-czerwi.html