copyright © www.latarnia-morska.eu 2014
(...) Książka Michałowskiego to wybór jego „zmodyfikowanych” publikacji z lat 1995-2011, głównie porozsypywanych po różnych pismach (m.in. „Borussia”, „Kresy”, „Kwartalnik Artystyczny”, „Literatura”, „Odra”, „Pogranicza”...). Ta klamra czasu była ważna w naszej literaturze – po okresie transformacji zaczęła ona nie tylko inaczej „funkcjonować”, ale też przynosiła zmiany pokoleniowe, ideowe, programowe, warsztatowe. Ważny okres!
Ten wybór składa się z trzech części – „Lokalność”, „Europa” i „Literatura”. Owe dwa określenia – narożnikowość i pogranicze – odnoszą się, rzecz jasna, do zachodniej kresowości Szczecina, o tyle specyficznej, że niepodobnej do kresów wschodnich. Tam bowiem jest brama na Zachód, a więc w zupełnie inny krąg kulturowy. Szczecin i Wrocław to nasze dwie główne bramy do Europy, czyli świata, z którym od dawna chcemy się utożsamiać. „Lokalność” Szczecina jest więc nieszablonowa. Autor uzasadnia to bardzo prosto i przekonująco: Szczecin – miasto dające się opisać potrójnym kompleksem, trójstronnym nienasyceniem: od północy, od zachodu i od południowego wschodu. Oddaleniem od morza, od niemieckiej granicy i od centrum kraju. A więc: Niedo-morze, Niedo-Zachód, Niedo-kraj. Nic do końca, nic wyraźnie, nic skrajnego. Niedopracowana swoistość, niedokończona wyjątkowość, niedopieszczona egzotyka. Połowiczność położenia, której nie da się zamknąć w jednoznacznej formule. Zawsze pozostają niwelujące dookreślenia, zawsze jakieś „z tym że”, zawsze jakieś „ale”. Paradoks polega na tym, że środek Europy leży daleko na wschód od Warszawy, ale jej „ciężar” na zachód od Odry i Szczecin jest ważnym oknem w tę stronę. Jego powojenna historia, związana z homogenizacją migracyjną, jest przedsmakiem polskich inklinacji prozachodnich – marszu w tamtą stronę. Miasto-palimpsest – to określenie Michałowskiego wydaje mi się wielce celne, tak z powodów historycznych, jak kulturowych.
Michałowski brnie w tę opowieść – bardzo mądrą, piękną i osobistą. Eseizuje swoje wrastanie w miasto i prywatyzuje nabytą o nim wiedzę. Gdzieś mi nad głową wisiał Dublin Joyce’a, tzn. ten szczególny przypadek „biocenozy miejskiej”, która staje się naszym tlenem. I naszym matecznikiem, jeśli tylko uda nam się wrosnąć w tę czy inną aglomerację i oddychać tym ozonem, jakiego nie znajdziemy gdzie indziej. Magia i syndrom miasta – jeszcze i te dwa słowa powinny tutaj paść. Szczęśliwi ci, dla których ich miasto staje się pępkiem świata. Nie ma prowincji innej niż myślenie – parafrazuje Michałowski Szymborską. Bardzo, bardzo temu przyklaskuję.
Boli autora powszechna atencja wobec Centrum. Ale – sądzę – ten problem obecnie zanika. Przez jakiś czas mieliśmy do czynienia z tzw. centrum ruchomym, tzn. ważne inicjatywy kulturalne i ciekawe środowiska rodziły się poza Warszawą i Krakowem, skupiając na sobie uwagę i emanując inspiracje. Historia zaś dowiodła, że ważne wydarzenia lepiej czasami zostawić metropoliom (był takim np. IV Zjazd ZZLP, który obradował właśnie w Szczecinie w 1949 roku, proklamujący socrealizm – „centralnie” więc powiało, tylko po co i ku czyjej chwale?). Obecnie Internet stał się obszarem tak nieograniczonym i wspólnym, że tradycyjne pojęcia Centrum i Prowincji w sposób widoczny zanikają. „Mapa kulturalna” doznaje rewolucji.
No, ale historia to historia... Toteż Michałowski przypomina nawet bitwę pod Cedynią. I konkluduje: Rozważania o tożsamości narodowej sięgające z XXI wieku wprost do średniowiecza są wielkim nieporozumieniem i manipulacją, polegającą na milczącym uchyleniu trzech stuleci: Polski Jagiellonów i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ta redukcja dziejów oczywiście stanowi również spuściznę po PRL-owskiej propagandzie, która przez nobilitację panowania Piastów próbowała wymazać kłopotliwy problem utraconych Kresów i związanej z nim wieloetniczności państwa polskiego.
Tak czy owak ta partia książki, opisująca kolejne relacje między Centrum a Prowincją jest arcyciekawa. Troska Michałowskiego o partnerską wymianę dóbr kulturalnych dokumentuje te osobliwe relacje, dziś jednak – powtarzam – wchodzące w inną fazę. Zapewniam Was, drodzy szczecinianie, że nie jeden poeta spoza Waszego miasta chciałby wydrukować tomik w Formie lub Zaułku. Dzisiaj postawione w tej książce pytanie czy Szczecin jest prowincją kulturalną, czy też nie? jest dla mnie wręcz egzotyczne. Przypominam jednak, że materiały w tej książce pochodzą z różnych lat i znakomicie obrazują ewolucję wspomnianej „mapy kulturalnej”, jak się dokonała. Pokazują też ważne socjokulturowe procesy. No i w ogóle pojęcie prowincji stało się „niemodne”, od kiedy jakieś tam Macondo zawładnęło niemal całym światem.
Od lokalności przechodzi Michałowski do europejskości. Zaczyna od przypomnienia żywych kontaktów pisma „Pogranicze” ze środowiskiem berlińskim i od komitywy literackiej z pisarzami krajów nadbałtyckich. Niebawem pada istotny wniosek: Nowa geografia czasopism kulturalnych ujawnia dwie tendencje. Pierwszą jest tworzenie nowych alternatywnych centrów pozawarszawskich. Wiele pism aspiruje do roli nowego hegemona, rozszerzając zasięg współpracy autorskiej i w znacznie mniejszym stopniu także zasięg odbioru – na cały kraj. Dopiero tu mi ulżyło, bo już obawiałem się, że książka ta będzie „skargą prowincjusza”. Na szczęście nie jest.
Michałowski pokazuje, jak sukcesywnie Szczecin „kolegował się” z Polską i z zagranicą (np. jak zaprzyjaźnił się z Lubeką), jak dyskontował swoją „sytuację pogranicza” i mentalność „małej ojczyzny”. Jak uzmysłowił sobie ważkość i inspiracyjność „dialogu kultur”. Z biegiem stronic przechodzi do konkretów – świetny m.in. jest szkic o Kazimierzu Brakonieckim, którego wiersze w dużej mierze ilustrują rozterki i poglądy Michałowskiego. Widać też tutaj wpływy cennych lektur Jeana Baudrillauda, którego – często kontrowersyjne poglądy – pomagały Michałowskiemu usystematyzować cały ten tygiel przemian, nad jakim zastanawia się nasze pokolenie. Panorama mechanizmów i zjawisk doczekuje się tu oglądu z różnych stron.
W końcu Autor dochodzi do polifonii współczesności – całego tego jazzu języków, modeli i formuł, w jakim dzisiaj musimy się odnajdywać.
W tym miejscu przerywam to sprawozdanie. Tematów i problemów znajdziecie w tej książce więcej. Zaczyna się ona – jak widać – „rozterkami prowincjusza”, a zmierza ku szerokiej panoramie zjawisk i przemian, jakie zdarzyły się za życia naszego pokolenia. Michałowski widzi szczegół i ogół; ma świetny język eseistyczny z mocnym backgroundem socjologicznym i filozoficznym. Swoje „prowincje” ogląda z lotu ptaka i zakamarków książnicy.
Trzecia część książki poświęcona jest literaturze. Radzę porządnie wczytać się w trzynaście pytań i odpowiedzi, jakie Autor stawia w szkicu „Granice papierowego świata”. Niektóre z tych pytań mogą się wydać banalne, lecz nie są. Papierowe dylematy Michałowskiego dotykają istoty całej tej biocenozy literackiej, w jakiej obecnie się znajdujemy. Profesor stawia także współczesną literaturę polską twarzą w twarz z trendami europejskimi – szuka wspólnych mechanizmów i punktów zwarcia. Penetruje regiony, konfrontując ze sobą ich specyfikę. Docieka osobistych wyborów i decyzji pisarskich. Zgłębia niektóre toposy. Stara się wniknąć w „psychologię pisarską” i tajniki aktu twórczego. A jak chcecie znaleźć odpowiedź na frapujące pytanie, dlaczego ilościowa przewaga poezji nad prozą wydaje się zagadką największą, to po prostu kupcie tę książkę i przeczytajcie.
Dawno nie czytałem tak analitycznego, drobiazgowego, mądrego i wciągającego zbioru szkiców. Szkicu nie tylko o zjawiskach, ale i o mechanizmach. Po swojej silvie rerum Michałowski porusza się znakomicie. To jest panorama zdarzeń i problemów, na którą przyszedł najwyższy czas.
Leszek Żuliński
Piotr Michałowski Narożnikowo, centralnie, pogranicznie. Szkice szczecińskie i europejskie – http://www.wforma.eu/naroznikowo-centralnie-pogranicznie-szkice-szczecinskie-i-europejskie.html