copyright © "Inter-" 2018
AUTODAFE – powiedziałby, kto: jak można szafować „życiem” słowa, które coś znaczy, i którego używały pokolenia nie zmieniając jego znaczenia a jedynie przypisywały mu nowe funkcje zwiększając tym samym różnorodność jego zastosowania. W poemacie „Autodafe” Samsel poeta (nie jego podmiot liryczny) pomstuje, rzuca się drapieżnie na wszystko, co jest gładkie, dobrze ułożone a nawet błyszczące w pełnej krasie artyzmu. Dobrze brzmiące, za dobrze. Ponieważ jak się domyślam – odbiorcę, czytelnika czy konsumenta sztuki, poruszyć może jedynie piorun, wstrząs emocjonalny lub wyszukane przekleństwo. No i przede wszystkim tragizm – jako mroczne piękno we wszystkich dziedzinach sztuki, oraz totalna nieufność do zastanej rzeczywistości i usankcjonowanych powszechnie odkryć i dokonań literackich.
Trzeba wszystko zmieszać i odwrócić proporcje (triada heglowska) zarzucić Norwidowi brak romantyzmu, Józefa Conrada pozbawić wiary, a Brodskiemu odebrać nadzieję na długowieczność jego poezji? To tylko z mojej strony prowokacyjny wybieg, aby uzmysłowić czytelnikowi, a także samemu autorowi omawianej książki, jak dalece absurdalne mogą być wnioski wynikające z lektury zamieszczonego w niej poematu. Pochyliłem się nad nim i nie potrafię uwolnić się od psychicznego uszczerbku, jednocześnie czując w sobie nadmiar sił witalnych, skłonny do destrukcyjnego działania?
Od zachwytu do nieufności, rezygnacji z dalszego czytania tego poematu, oburzenia i współczucia podmiotowi lirycznemu – balansuje czytelnik. Nie mam pojęcia, czemu ma służyć taki irracjonalny zabieg? Poszukiwaniu poklasku, czy chęci wnikliwego zwrócenia na siebie uwagi, jeśli zawiodły wszystkie dotychczasowe poetyckie kreacje: „mieszkańców piekła, czyśćca i nieba”. Nie dostrzegłem jak dotąd pretensji Samsela kierowanych pod adresem Zygmunta Krasińskiego – inspiracyjnego sprawcy jego trzech poetyckich tomów, po których byłem przekonany – że zamkną raz na zawsze jego mroczny rozdział poetycki. Dwie następne książki nie potwierdziły moich przypuszczeń, a tom „Z domami ludzi” wydany niedawno, był zapowiedzią (teraz już wiem) totalnego ataku na poprawność liryczną, ataku, jaki ma obecnie miejsce w „Autodafe”? „Nieboska komedia” kontra „Świętoszek” Moliera, od Średniowiecza po teraźniejszość, a nawet wirtualne wyprawy w przyszłość, kasandryczność niektórych wywodów, pewność siebie podmiotu czynności twórczych. Samsel sporo sugeruje, ale niczego moim zdaniem, nie przesądza, jednak nad wieloma jego hipotezami trzeba się mocno zastanowić.
Taki oto rysuje mi się krajobraz po „dogasających stosach” podpalonych przez Karola Samsela: Herbert i Grudziński mogą być lub są rozpoznawalni tylko w Polsce, Różewicz jest rozpoznawalny pod każdą szerokością geograficzną. Norwid stanowi jedynie podwalinę (kamień węgielny) „poezji pokrętnej”, z czym autor „Dormitorii” nie może się pogodzić, ponieważ znalazł dla niego miejsce w labiryncie ciemności, z którego poeta nie powinien nigdy wychodzić. Sam jednak, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, zamierza udać się do Zwolenia, aby tam napisać dzieło swojego życia? W miejscu, a ściślej, w krypcie gdzie spoczywają doczesne szczątki Jana Kochanowskiego „z kajdanami na rękach (zamierza się udać), aby ustalić niemodny kształt życia”. Zaskoczyć, wstrząsnąć, wdeptać w glebę, zasiać ziarno śmiertelne, niechaj, z którego wyrośnie piękne, bardziej słowne życie. Samsel jednak nie zamierza być tego świadkiem, albowiem dość daleko zabrnął w nicość, którą dla niego zafundowała literatura epoki romantyzmu. Tylko Józef Conrad jest dla niego orzechem twardym do zgryzienia, i może jeszcze kilku współczesnych poetów, porywających się na ład i porządek panujący w królestwie mowy wiązanej.
Tyle wstępu do tego szkicu, mojego o czymś, co powinno wzruszać a wkurza. Że tak powiem indyczo napuszony, nie potrafię przejść spokojnie nad anty-poematem, bo co z tego może wyniknąć budującego? Wątpię. Być może Samsel zapragnął wymusić na nas jakieś irracjonalne odreagowanie. Zaproszenie do dialogu nad przyszłością poezji nie tylko w Polsce. Jeśli chodzi o mnie, postanowiłem stanąć w pozycji czynnego uczestnika tego intelektualnego korowodu terminów i znaczeń, neologizmów, potoczności satyrycznej, patosu pod niebiosami i w konsekwencji – torsji ze szczególną zawartością lirycznych treści? Też kiedyś dokonałem podobnej samodestrukcji, nie wszystko jednak z siebie pozbierałem, a trwało to kilka dekad. I trwa nadal w mniejszym wymiarze gnębiąc mnie nie tylko przy klawiaturze (już nie przy piórze) nawet w ogródku, kiedy pielęgnuję kwiaty, i w butiku, gdy przymierzam nowe spodnie, nie mając zupełnie pojęcia na jaką okazję je założę? Tutaj cytat, bo może to być, okazja żałobna:
/ ... / Znaleźć się daleko stąd. Um-
rzeć w środkowych Włoszech w mieście
dobrym na śmierć, o którym nie wyczy-
tam z Herberta, z Grudzińskiego,. Gdzie
nie będę pragnął poezji ani seksu. Umrę
rozwiedziony z wieloma formami życia
po zawieszeniu kotwiczki zamiast krzy-
żyka na piersiach i zdjęciu z rąk branso-
letek zwanych pierścienie Brodskiego,
gdy miałem trzydzieści pięć lat. / ... /
Kotwiczka zamiast krzyżyka. Symbol wolności w miejsce symbolu wiary? Czy to możliwe, że jedno bez drugiego może się obejść? Albo Karol wciela się w postać Gustawa walczącego z duchami przeszłości, albo w roli Konrada Wallenroda nie potrafi rozpoznać, komu służy swoim piórem? Komu zatem zaprzedał swoje ciało skoro zamierza udać się do Włoch i tam zakończyć swój żywot? A może jest to z jego strony, blef. Zamiast umrzeć pod okiem Dantego można udać się na grób Petrarki, i dać tym samym wszystkim do zrozumienia, że współczesna poezja potrzebuje nowego geniuszu? Dlatego pisze: „mój poemat jest próbą rozprawienia się z językiem, wyrywam z niego słowa” – i układam jak kompost w ogrodzie, pod przyszłe zbiory owoców? (dopisek mój). Jednak – „byłbym błaznem niewartym najmniejszej uwagi z Waszej strony, gdybym utrzymywał, że muszę wypracować ostateczne pożegnanie z czytelnikiem”.
Ostateczne pożegnanie z czytelnikiem niewiele ma wspólnego z błazenadą, jak sądzę, jest ono niezależne od zamierzeń autora, śmierć fizyczna nie idzie w parze ze śmiercią literacką, zatem ostateczne pożegnanie z czytelnikiem w przypadku Samsela, nie może mieć miejsca we Włoszech, ani w Zwoleniu. Jeśli „literatura uradykalnia” poetę z Ostrołęki, to jako radykałowi przyjdzie mu walczyć ze wszystkimi dokonaniami literatury, których będzie jeszcze świadkiem. Walki tej nigdy nie wygra, śmiem sądzić, że przegra nawet z samym sobą.
Frustracja, odautorski ironizm, gwałt literacki na samym sobie, niechęć do uwielbianych postaci literatury, grzebanie w życiorysach – wszystko to, przyniosło efekt odwrotny do zamierzonego. W „zaprzęgu dojrzewania” tak się zagalopował, że przeoczył rodzinne Jeruzalem, przeszedł do porządku dziennego nad własnymi odkryciami względem takich pisarzy jak: Norwid, Conrad i Chlebnikow. Zawierzył jedynie Joannie Muller, tylko dlatego, że potrafi zdejmować skórę z każdego słowa? Wiadomo, w czym rzecz, i wiadomo, dlaczego Kochanowski zajął miejsce Zygmunta Krasińskiego i jawi się u Samsela obecnie, jako postać pierwszoplanowa. Treny, treny – to jasne, bo poemat to za mało, trzysta stron rzewnych wersów w intencji martwej poezji minionego wieku, anonsuje Samsel, które powstaną w bardzo „zjawiskowym porodzie”. Dokładnie za trzy lata?
Wielki, bardzo duży znak zapytania, czy do tego dojdzie. Czego można oczekiwać od poety, który twierdzi, że żyjemy w czasach, które można nazwać „poetyckim średniowieczem”.
Możliwe, że pragnie przez to powiedzieć, że poetycki język jest obecnie dopiero w połowie drogi swojego rozwoju? Przed napisaniem poematu, Samsel ideowo związany był w jakiś sposób z Kartezjuszem (wyznawał dualizm). Przynajmniej deklarował coś takiego. Poemat „Autodafe” w konsekwencji wytrącił mu z ręki oręż, jakim dysponował w dyskursie z romantyzmem. Raptem rok czasu i taka zmiana orientacji egzystencjalnej. Samsel „spóźniony modernista zakochany w praumyśle Iwaszkiewicza”? Do czego zmierza naigrywając się z czytelnika, w co piątym akapicie poematu? Do finału, który kończy rozważania poety delikatnym flirtem z Asnykiem, poetą filozofem próbującym pogodzić idealizm z pozytywistycznym myśleniem. Nie przypadkowo, więc Asnyk pojawił się na końcu poematu „Autodafe”. Jedyny to poeta, któremu nie można przypisać pokoleniowej zmiany warty? Asnyk odnalazł się w trudnej i zawiłej rzeczywistości, Samsel zniecierpliwiony próbuje z nią zerwać, nie bardzo wiedząc, co może stanowić jakiś wartościowy zamiennik, bo śmierć fizyczna, jaki i śmierć literacka niczego nie rozwiązują. I jakby wbrew pierwotnym deklaracjom namawia poetów do określonej metody postępowania. W sposób niemalże proceduralny:
/ ... / Moje wiersze mają stosunkowo mały przebieg wśród mieszkańców wsi i miast. Zaprawdę to się wkrótce zmieni. Handluj tekstem otwarcie – tak jakbyś handlował własnym ciałem, zbył je i rozrzewił na oczach wszystkich rozrzewił. Mów o chorobach, które to ciało prześladują, a następnie płynnie przenoś do swojego salonu literackiego / ... / Czyżby chodziło o „sojusz” Samsela z Ginsbergiem? Jeśli tak, to jak się ma empiryzm do rozważań czysto teoretycznych, których w poemacie jest aż nadto. Jeśli życiopisanie, to nie ucieczka od ludzi, faktów i zdarzeń. Penetracja przeszłości w poszukiwaniu żywego w martwym, w bliżej nieokreślonym celu?
Mickiewiczowska strzecha czy nowoczesny marketing bezkontaktowy, bezdotykowy? Kolejna moja wątpliwość na drodze do ostatecznej konkluzji. Dużo tych wątpliwości, tak jak dużo sprzeczności tkwiących wewnątrz poematu? Nie mam zamiaru ich wyjmować na światło dzienne, bo to nic nie da. Gdzie drwa robią tam głowy lecą, głowy poetów i głowy historycznych osób wielce zasłużonych literaturze. „Trasa widokowa twórczości Norwida” w środku, której można się powiesić, albo własna taka trasa?
Jeśli jest, bo niestety trudno nią nazwać galerię dziesięciu książek poetyckich, budzących wielki niepokój w otoczeniu poety. Mam jednak nadzieję, że poeta z Ostrołęki wraca do równowagi, bo oto z pewną dozą optymizmu deklaruje:
/ ... / w jednej z sal tego poematu muszę zbudować aptekę i uzdrowić wszystkich, których zniszczyłem słowem. /... / Skąd my to znamy?
Jeśli na tym się skończy, to za trzy lata nikomu włos z głowy nie spadnie, „treny" staną się osobistą sprawą każdego poety, a „średniowiecze współczesnej poezji polskiej” będzie ocenione, jako wielki krok w przyszłość. Głownie za sprawą poetyckich tuzów, takich jak: Konrad Góra, Robert Rybicki, czy wielu innych poetów traktujących język, jako zasadnicze tworzywo poetyckie. I nikt nie będzie wmawiał czytelnikowi, że „Wojaczek był Szwejkiem”, że język jest po to, aby nim frymarczyć, że pojedyncze hasła i frustracyjne deklaracje poetów tworzących mity wokół własnej osoby, stanowią jakieś zwrotnice na drodze, po której powinna poruszać się poezja polska? Tutaj mam do Karola Samsela najwięcej pretensji. „Biała lokomotywa” już się nie pojawi na poetyckich torach.
Wielka Prowokacja Samsela (moje określenie na przyszłość) inaczej nie mogę, nie potrafię odbierać „Autodafe”. Przyjąłem lekturę ze stoickim spokojem, ponieważ nieufność wobec słowa, nieufność wobec poetyckich deklaracji, są we mnie głęboko zakorzenione. Jeśli nie ma politycznych pożywek lub ich radykalizm jest zbyt kruchy jak pierwsze jesienne lody, to trzeba mocnego uderzenia w postaci szargania utartych świętości. Zbyt wygodne mamy obecnie poetyckie łoże i poetom brakuje drogi krzyżowej, więc jak zaistnieć w takich warunkach?
Upraszczam, wiem, i zdaję sobie sprawę z tego, że każdy okres twórczy zawsze miał inne podłoże społeczno- polityczne, zmienne uwarunkowania, dlatego sztuka jest, jaka jest, a słowo musi docierać do człowieka w sposób budzący zrozumienie zachowując aurę estetyczną. Także tajemniczość i odkrywczość języka. Inaczej trzeba liczyć się z porażką poezji adresowanej wyłącznie do elit. Tutaj przywołuję raz jeszcze „praumysł” Iwaszkiewicza, i mistrza Kochanowskiego, który pięć wieków temu napisał: „ziemia idzie w popiół prawie a rzeki dnem uciekają”. To samo zauważył Herbert, czego nie zrozumieją młodzi poeci, bo genialna prostota przychodzi z wiekiem.
Jerzy Beniamin Zimny
Karol Samsel Autodafe – http://www.wforma.eu/autodafe.html