Po południu na cmentarz: groby Ibsena i Muncha. Grób dramaturga to cokół z wyrytym młotem, natomiast mogiłę malarza zdobi postument, na którym głowa Muncha patrzy w dal zupełnie, zupełnie po ludzku. Nekropolia robi wrażenie parku, który zaprasza do spacerów: tu ludzie przytulają się, uprawiają jogging, spacerują z psem, czytają. W niedalekości miarowo i dostatnio huczy Oslo. Na cmentarzu jest też kaplica prawosławna, którą teraz okupuje grupka młodych Rosjan z dziećmi. Zaglądam do środka i łapie mnie kadzidlany zapach, błyskotki świętych, pobłyski ćmiących się świeczek jak palce dziecka. Nekropolia ma oddech relaksu czy czegoś takiego zupełnie luźnego. Żadnych sztucznych kwiatów na nagrobkach. Tu na cmentarzu się po prostu żyje.
Spacer, spacer w poszukiwaniu psa: mam ogromne pragnienie dotknięcia psa. Justyna chyba też, bo czasem wspomina Tełu, czyli naszego psa. Udaje mi się po długich staraniach dotknąć mieszańca niewyrywnego. Jego młoda właścicielka śmieje się gromko, słysząc moje słodycze. Odchodzę kontent, a pies się na mnie nie ogląda. Zmęczenie i sytość obrazów. Tu nie ma w zasadzie szczególnych zapachów, nawet w marinach. Tak, Oslo z pierwszego dnia, gorące jak Kadyks, sunęło spalinami we wszystkie strony świata. Pod wieczór już chłodniej i w naszej dzielnicy młodzieżowej nieco spokojniej. Z oddali huczą koncerty i jakieś głosy. Mży.
© Maciej Wróblewski