26 września 2016, 3
Jadący do Warszawy. Gorącość w przedziale narastająca i gęsta. Przekręcam gałkę na 8 Celsjusza z 22. Otwieram okno na postoju kutniańskim. Współjeźdźcy nieprotestujący. Ale starszak obok mnie powątpiewający w sens ruchu. No bo nie grzeją jak na zewnątrz ciepłucha wrześniowa. Zabiera głos, mówi protekcjonalnie o julach wydzielanych z naszych ciał. Mruczy, charczy. Te jule obok mnie kręcącego się dziewczęcia 7-letniego, strofującego swego ojca misia na korytarzu jak lokaja, są większe od moich. I z tego wzięła się czkawka owego dziewczęcia, jakieś wewnętrzne bulgotanie w brzuchu dodające hałas do już wytwarzanego przez żelazną kolejkę.
Moja ucieczka w tekst dająca chwilową ulgę. Poglądam czasem na suwającą się za oknem Polskę. Dużo jest drobiazgu zielonego, działeczki, ogródki, dróżki, domeczki, lalki jakieś stojące na drodze, kurne chaty. I zaraz obok tego napowietrzne siłownie. Potem zaraz szerokie pole między Kutnem a Warszawą. Zieloność jakichś upraw miesza się z golizną ziemi. Tu trawa przyrowna wyschła na słomkę. Płaskości rozjeżdżone przez maszyny. W oddali coraz więcej murowańców, z rzadka sidingi. Płochocin mi mignął w szybie. Tak w ogóle to świat mijamy monotonny, dobrostanny, upolowany w swojskości polskiej, chłopskiej z domieszką ogrodniczej. Szałasy cieplarniane, tuż obok szyby mknie pole kapusty żwawej i zielonej. Dewastacja jest rzadka. Rozpadliny domostw są, ale jakby zrobione z dostatku. Pod Warszawę podchodzimy długachnymi blaszakami. Ożarów. Skup złomu, wynajmę, sprzedaż, wymiana, system taki i inny, tablice śmigają, narwane ze słów krzyki atakują. Co oni z tymi słowami działają, jak międlą je.
© Maciej Wróblewski