Co ma, że tak powiem, piernik do biegania i poezji?... Wino i poezja jeszcze jako tako, choć bardziej winien być śpiew i kobiety do tego. No, ale widać autor (czyli ja) miał coś na myśli.
Ano, miał.
Czas jakiś temu uświadomiłem sobie, jako osoba zajmująca się – z różnym rezultatem – tymi trzema rzeczami (w kwestii win – nie tylko spożywaniem, ale i domową produkcją), że nauczyły mnie albo – lepiej powiedzieć – uczą każdego dnia dwóch niesamowitych rzeczy. Rzeczy, o których coraz częściej w codziennej gonitwie, zapominamy.
Cierpliwości i wytrwałości.
Dziś o winie słów kilka. W kolejnych postach o bieganiu i poezji i wszystko wtedy stanie się jasne.
Każdy, kto kiedykolwiek zasiadał do stworzenia swojego własnego wina, zna ten magiczny czas przygotowania produktów na moszcz, ważenia, mierzenia, mieszania.
Potem ten równie magiczny moment, gdy nasze wino zaczyna żyć w gąsiorze, dając nam znaki bulgotaniem w fermentacyjnej rurce.
I ta najmagiczniejsza z rzeczy, kiedy z obrzydliwego przefermentowanego soku – już bez naszego udziału – samo z siebie powstaje klarowne, pachnące i pyszne wino.
Od tej chwili, kiedy znieśliśmy do kuchni wszystkie produkty, do chwili, kiedy delektujemy się winem – mija jakiś czas. Rok? Na przykład rok.
Odmierzając poszczególne składniki, robimy to ze świadomością, że na efekt przyjdzie nam długo, bardzo długo czekać. Wino nie robi się ot tak – na następny dzień.
Główną czynnością, jaka towarzyszy nam przy tworzeniu wina, jest czekanie. A czekanie jest umiejętnością, która powoli w nas zanika, bo wszystko mamy od ręki. I wszystko od ręki mieć chcemy.
© Zbigniew Wojciechowicz