nowości 2025

Maria Bigoszewska Gwiezdne zwierzęta

Tomasz Hrynacz Corto muso

Jarosław Jakubowski Żywołapka

Wojciech Juzyszyn Efemerofit

Bogusław Kierc Nie ma mowy

Andrzej Kopacki Agrygent

Zbigniew Kosiorowski Nawrót

Kazimierz Kyrcz Jr Punk Ogito na grzybach

Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny

Gustaw Rajmus Królestwa

Karol Samsel Autodafe 8

książki z 2024

Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy

Edward Balcerzan Domysły

Henryk Bereza Epistoły 2

Roman Ciepliński Nogami do góry

Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3

Anna Frajlich Odrastamy od drzewa

Adrian Gleń I

Guillevic Mieszkańcy światła

Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra

Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji

Zdzisław Lipiński Krople

Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden

Tomasz Majzel Części

Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła

Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta

Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu

Karol Samsel Autodafe 7

Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III

Marek Warchoł Bezdzień

Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane

NOTES [PRAKTYKI] — poniedziałek, 19 maja 2025

2025-08-05 10:42

Skąd przekonanie, że tylko amator może być autentystą? Tak trudno wyobrazić sobie profesjonalistę, który czyni użytek ze swej alkowy? A może gdzieś utrzymuje się tu naiwne założenie, że profesjonalista nie ma alkowy? Nawiązuję, oczywiście, do Orbitowskiego oraz jego porażającej mnie zaściankowości, kiedy twierdzi, jakby się bał: „kultura jutra będzie, przynajmniej nominalnie, kulturą autentyczności, za to bez żadnego progu wejścia”, ale to musiało się tak skończyć — wszyscy, którzy stali się autorami rynkowymi, targetowymi — teraz muszą drżeć przed inwazją pomysłowości, awangardowości, przewrotności literackiej oraz ironii, jak zaskorupiali klasycy obawiający się odebrania tronu, przewietrzenia pokoi... Strach dyktuje różne rozwiązania. Orbitowskiemu podyktował, dla przykładu, skojarzenie najżywotniejszej kategorii twórczości z amatorstwem — czy podsunąć mu książkę Charlesa Taylora, „Etyka autentyczności”, czy jest już na to za późno, skoro łączy autentyczność z „klekotem youtuberów dobiegającym z drugiego pokoju”? Bardzo przepraszam, chciałem może tylko powiedzieć, jak bardzo mnie śmieszy to królewskie stękanie, królewskie, tak — brzmi jak stękanie króla, który domyśla się, że ruszyli po jego głowę — więc choć to jego mordercy, nazywa ich na wszelki wypadek partaczami — ażeby ulżyć przynajmniej sobie i swojemu poczuciu dumu... Kultura jutra będzie bez żadnego progu wejścia, bo sama w sobie będzie wejściem, warto bowiem pamiętać, że autentyzm to cecha ontologiczna bytu: bez trudu będzie można uprawiać więc ontologie autentyzmu — te są nieproblematyczne w odróżnieniu od ontologii fikcji — stale sprawiających problem (słynne quasi-sądy, Ingarden). Czy dożyjemy kiedyś — czasów, w których przyjmiemy po prostu na siebie całą etykę autentyczności, a więc odpowiedzialność autentyczności, zrozumiemy, że Adam był szowinistą, Ewa była szowinistką, Gaja też była szowinistką, i fanatyczką, a Uranos — szowinistą i fanatykiem, bo na razie za Orbitowskim przypominamy raczej malkontentów, niedostrzegających pędzących wind, komunikujących ludzi z wyższym piętrem, całą naszą uwagę pochłania albowiem drabina, która stoi obok oraz jałowe dociekanie w jej sprawie sprawiedliwości: kto wysadził z niej szczeble, przez co pójście wyżej i pójście dalej stają się — formalnie, a także strukturalnie niemożliwe...

Sztuka, drogi Panie Orbitowski, jest to odpowiedź na chaos. Wielką zbrodnią jest uznawać à priori, że odpowiedź ta mogłaby być tylko jedna — logocentryczna. Logos — szanowny Panie Orbitowski, to porządek, do którego dochodzi się znojem całego życia, nie zegarek komunijny, który można otrzymać w prezencie, albo miecz świetlny do zabawy z ciemnościami w ciemności. Najbardziej obłudna retoryka w estetyce zaś odpowiada w ten sposób po dziś dzień. Nie interesuje mnie, więc, panie Orbitowski to, co Panu się zdaje w sprawie fachu, który Pan wypracował po dziś dzień — jest Pan dla mnie przewidywalny, jak „katolik estetyzmu”, bo tak nazwałbym Pana, widząc, w jakim (lękliwym i uprzedzonym) poważaniu ma Pan autentyzm. Przypomina mi to katolicyzm, trudno mi uwierzyć, by nie działały tu jakieś siły, ujmijmy, kontrestetyczne (tak jak kontrreformacja działała, ażeby utrzymywać retoryki ortodoksyjne...). Naprawdę nie muszę nikogo konkretnego w dzisiejszych czasach oskarżać. To już naprawdę potrzebne nie jest... „Wystarczy, że widzę zgliszcza i — wyciągam wnioski”. Wystarczy, że jestem katolikiem i dźwigam na barkach cały jego zaścianek. Nie potrzebuję na sobie już — więcej zegarków ani mieczy świetlnych... Chcę sztuki, sztuki i chaosu... Wystarczy to, że wyciągam wnioski, w jakim celu mam oskarżać Hunów — kiedy widzę naocznie skutki ich przemarszu? A może dyktuje mi to polityczna poprawność, co? I może powinienem uruchomić procesy norymberskie, pracować w pocie czoła wiele lat, by ewentualnie móc wskazać palcem, którego Huna, konkretnie, oskarżyć, niewykluczone, że to mój święty obowiązek? Och, wolne żarty, ale — „Praktyki” to mój list otwarty, one same stają się już dla siebie przywilejem listu otwartego, jednym słowem „j’accuse...!” to „j’accuse...!”. Aż chciałoby się powiedzieć: moment zolowski w samym środku niezolowskich czasów, zolowskie jądro w samym środku — tego, co niezolowskie i ciemne... Tyle mi wystarczy...

Ale Praktyki to również jakiś model męskości, do którego — może bardzo po conradowsku — zmierzam. Nazywałem już ów model ciężką witalnością, teraz mógłbym nazwać go agresywną wrażliwością. Takiego bym też pewnie chciał postmodernizmu, nie słabego — ale wrażliwego postmodernizmu. Czy różnica jest oczywista? Powinna być, bo wrażliwi wywołują rewolucję, a słabi stają się niewolnikami. Oczywiście, w naszej historii różnie z tym bywa: Dariusz Bitner jest wrażliwy, Słyk jest słaby, ma w sobie jednak tyle wdzięku czy metaliterackiego uroku, że wybacza mu się wątłość jego propozycji, nie ulega jednak dla mnie wątpliwości: Słyk dałby się spalić na stosie, w przeciwieństwie do Bitnera (tamten nie dałby się spalić za żadne skarby, nawet gdyby ogień podkładał sam anioł, albo spolegliwy opiekun). Przywołałem Conrada, rodzi się więc pytanie, czy by mówić na temat męskości, współczesny Conrad musiałby rozprawić się z feminizmem? Czy mężczyzna to Afrykańczyk, kobieta to Europejczyk? Kto będzie dziś Kurtzem, kobieta czy mężczyzna? Zmierzam także do pojęcia emancypacji z tego wszystkiego, co wyemancypowane? Czy możemy emancypować się z kultury woke? Dlaczego przyznanie się do bycia mizoginem oznacza społeczny Styks? Co takiego granicznego w określaniu cech światopoglądowych będących katalizatorami antypatii? Mam wierzyć, że jesteśmy tacy, jak nas fotografują na wyborach — po wyjściu z lokali, przed wejściem... Uśmiechnięci, szczęśliwi, zdolni czynić magię, a więc dobro, potem zaś, po zamknięciu lokali, drapujący się w szaty męczenników, wiele wrażeń w ten weekend, łączą się ze sobą dobro i zło, honor oraz rozrywka, i trudno powiedzieć, kto jest większym przegranym wszystkich Polaków — Trzaskowski czy może Steczkowska, prawda? A może potraktujemy ich obydwoje równą miarą i obwieśćmy nasze wielkie narodowe nieszczęście: takich mieliśmy gladiatorów, takie mieliśmy gladiato, taką mieliśmy mieć gladiację...

Wyobraźmy sobie inny początek literatury popularnej w XXI wieku. Wyobraźmy tu sobie nie awans horroru (poprzez filmy takie, jak: „Ring”, „Naznaczony”, „Piła”, „Hereditary”), ale awans dużo bardziej subtelnego kina rozczarowania i umierania niewinności, noir. Czy gdybyśmy przekonali Ziemię do praktykowania stylu noir, zdobylibyśmy się na lepsze narzędzia postanropocentryczne? Wyobraźmy sobie świat, którego tematem staje się jednak utrata kontroli, a nie szaleństwo, filmy zaś takie, jak „Chinatown” zastępują w 2003 roku filmy takie, jak „Resident Evil”. Może jeszcze do tego coś w rodzaju „noir gaming” i gry takie, jak „Silent Hill” wyparte przez gry, które są — powiedzmy — adaptacją innego filmu Romana Polańskiego, „Frantic” (to trochę świat jak z umysłu Polańskiego: on dążył do zastąpienia horrorum „noirem”, jeszcze zanim wiek XXI zaczął się — „Noir vacui...”). Przychodzą mi na myśl zaraz — jakieś chore ćwiczenia stylistyczne w rodzaju Queneau i dionizyjskiego postmodernizmu, napisanie fragmentu „Pana Wołodyjowskiego” w klimacie noir, albo jeszcze lepiej — „Quo vadis” w tym samym klimacie...

Jeszcze lepiej — może zrobić noir z Dostojewskiego. Och, to chyba bez wahania nazwałbym już syntetyzacją... W pierwszym rzędzie ćwiczeniem syntetycznym, a dopiero, dalej — stylistycznym... No dobrze. A teraz wyobraźmy sobie noir w paleolicie, neolit — z noirem w tle, może nawet noiryt, czy raczej — nuaryt... Może jesteśmy swoim własnym — paleolitem, może to paleolit podstawia temu samemu paleolitowi lustro — i z drugiej strony — „jest tylko” paleolit? A może naszym własnym noirem jest lub dopiero będzie coś, czego o to nawet w najmniejszym razie nie podejrzewaliśmy — tj. nasz katolicyzm, agnostycyzm, nasz liberalizm, nasz demokratyzm, czy nasz satanizm? Krótko mówiąc, nie możemy już dłużej pisać powieści z mikropoświadczeń, wcieleniem takiej powieści z całej serii adresowanych (niedoadresowanych, przeadresowanych) do społeczeństwa mikropoświadczeń zaś cały czas wydaje mi się — twórczość Łukasza Orbitowskiego.

© Karol Samsel