Krzysztofie, napisałeś mi, że to, co decyduje o Twojej ambiwalentnej ocenie Matki Makryny Jacka Dehnela, jest protokołowaniem przez pisarza współczesnego dzisiejszego stanu napięć oraz nie tyle nawet ekstrapolowaniem, co już podkładaniem (chyłkiem? nocą? na skutek nieuwagi innych?) owego ponowoczesnego protokołu Dehnelowskich resentymentów, rozdrażnień, frustracji pod – dokładnie tak to ująłeś – oficjalny protokół historiozofii. To prawda, choć może warto pamiętać, że oficjalnego protokołu historiozofii nie znamy i niezależnie od tego, jak szeroka kwerenda Dehnela rzeczywiście była, w znacznej mierze w sprawie Makryny Mieczysławskiej nie tylko ocalało to, co miało ocaleć, lecz także (uwaga!) to, co miało ocaleć, nie ocalało. Toteż w poszukiwaniu złotego runa nieoficjalności, nieoficjalnych przekazów, aktualizujących apokryfów – możemy trafić do przemysłowo-literackiego piekła. W tym punkcie całkowicie się z Tobą zgadzam, podajemy tu sobie ręce niejako ponad maestrią balzakowskiej narracji Dehnela. Ta natomiast cała lśni. Własnym, ale i cudzym światłem, które jest światłem swojej podstawy, bo to powieść ulokowana w swoistym miejscu, na którego zapełnienie Polska zasługiwała.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzyło nam się rozmawiać o efekcie Tyndalla? Miesiąc temu przygotowując się do krótkiego wywiadu w Polskim Radiu (a ten wywiad odbywał się dzień po wizycie oraz gościnie u Ciebie w Tarnowskich Górach), gorączkowo poszukiwałem metafory, która mogłaby opisać zobowiązania krytyka literackiego we współczesnej (uprzemysłowionej, natargetyzowanej) rzeczywistości literackiej. Pomyślałem o efekcie Tyndalla. Uznałem mianowicie, że projekt literatury godnej, tej, w której dałoby się tworzyć po prostu porządnie (nie idealnej, ale porządnej), musiałby uwzględniać laboratoryjność sytuacji krytycznoliterackich. Nie ich prowizoryczność. Literatura to tutaj koloid, roztwór. Krytyka literacka nie może być jego częścią. Jest strumieniem światła, które w koloid uderza, pochodzi więc z zewnątrz. Owszem, ktoś za odpowiedni sposób uderzenia światłem w substancję odpowiada, i nie może być to manipulant, inkwizytor – mały lub wielki. Jego praca ma zmierzać do tego, aby wszelkimi dostępnymi mu sposobami wytworzyć adekwatny stożek świetlny, bo on będzie dla danego dzieła literackiego istną miarą wszechrzeczy. Za pomocą owego stożka dokona się w sposób fizyczny mierzenie jakości literackiej.
Przywołuję efekt Tyndalla, bo – kierowany Twoją krytyką Matki Makryny Dehnela, Krzysztofie – doszedłem do punktu, w którym nie mogłem poradzić sobie bez odpowiedniej figury wyobraźni. Powiedziałem więc, jak pamiętasz – ta powieść lśni dwojako: sobą oraz mocą iluminowanej podstawy, na której spoczęła. Chcę Ci podziękować za to, że widzisz w Jonestown wolność od pokus tego rodzaju, kapitulację wobec podszeptów protokołowania o mojej współczesności, dla mojej współczesności, ale nad tym jak u siebie, na swoim terenie uzyskiwałem tego rodzaju autonomię, nie chcę teraz mówić. Wrócę do Tyndalla, gdyż ta metafora zyskuje swoją dramatyczną pointę dopiero w drugim zbliżeniu. Właśnie czas po temu. Uważam, że współczesne „czasy literackie”, te, w których żyjemy i ich dionizyjski, czasem orgiastyczny wręcz charakter – wynikają z zapoznania, zaprzepaszczenia wszystkich odkryć Johna Tyndalla. W istocie, uważam, że to on, Tyndall, doskonale spełniłby zadanie patrona krytyki literackiej, nie zaś ci kształceni na efektownych magików – współcześni iluminatorzy budynków. Iluminaci wręcz. Bo czym jest współczesna krytyka literacka, jeżeli nie podświetlaniem koloidu od dna samego roztworu (czasami za pomocą niezwykle wyrafinowanej aparatury zamontowanej pod powierzchnią naczynia z koloidem, w szerokości jego obwodu)? Tak działają iluminatorzy budynków, tak ja chciałbym nazwać to, co być może, jeśli Cię dobrze zrozumiałem, usiłowałeś wyrazić w związku z najnowszą powieścią Dehnela.
Nazwijmy to iluminacyjnością.
© Karol Samsel