W Samobójstwie Mitrydatesa Artur Sandauer określa Mirona Białoszewskiego mianem „satanisty języka”. Białoszewski ma wówczas czterdzieści cztery lata. Miano, które otrzymał od autora Pasji św. Fortepianu, zawdzięczać ma swojemu trzeciemu tomowi wierszy, a więc wydanym nakładem warszawskiego PIW-u Mylnym wzruszeniom. „Białoszewski objawia się w Mylnych wzruszeniach jako satanista języka” – oświadcza z niezmąconą pewnością siebie jeszcze przecież nie stary – Sandauer. Granica wieku pomiędzy nim a Białoszewskim to raptem jedenaście lat: interpretator i komentator Mylnych wzruszeń ma tutaj ledwie lat pięćdziesiąt pięć.
To scena dla mnie niemal emblematyczna. Sandauer (nie wiem, czy jak drapieżnik, czy raczej jak samica broniąca swojego potomstwa) z pasją krąży wokoło rzekomego nihilizmu Białoszewskiego. Rozdmuchuje iskrę, od której chce, aby nie tylko świat tamtego się zajął, ale spłonął do szczętu. Wiersze Białoszewskiego określa „najwybitniejszą w bieżącym dwudziestoleciu twórczością poetycką”, nawet pomimo „odoru wysmakowanej nieczystości” i „pokraczności słowa”. Najistotniejsze bezwzględnie wydaje mu się „prześledzenie motywów, które skłoniły tak wybitnego poetę do tak wymyślnego samobójstwa”.
To tu właśnie, a zatem (konkretyzując już) w studium Poezja rupieci (Rzecz o Mironie Białoszewskim) – padną słynne słowa o osiąganiu swoich poetyckich celów „przy pomocy sałatki połamanej składni i zwyrodniałej gramatyki”. Pod tą „sałatką” – jak broni po latach Białoszewskiego Barańczak – kryje się „treściwy befsztyk obiektywnej rzeczywistości”. Treściwy, a zatem krwawy – chciałbym dodać ja, rzecz jasna: chorobliwie nie przestając myśleć o Autodafe. Sandauer jest mi bliski – i to nie tylko jako Sandauer od pasji Norwida, a to z pewnością wpływ nieocenionego profesora Andrzeja Gronczewskiego. Ale wszystko we mnie wyrywa się w kierunku Białoszewskiego. I to nie drogą bynajmniej, którą podążał Barańczak.
Rozumiem całkowicie, że Sandauer chciał żyć „niczym ów Mitrydates, który przez zażywanie trucizny uodpornił się na otrucie”. Ale to nie moja droga, to nie jest także droga Barańczaka, może najbliższego nam w XX wieku kolumba rzeczywistości. Autodafe znajduje się na antypodach Sandauerowego mitu Mitrydatesa: chce przyjąć tak wiele trucizny, poznać tak wiele zatrutych odczuć (i owszem – zatrutych, metafizycznych jakości), ile tylko pozwala tzw. ludzka miara, zwana również śmiertelnością. Nie jest to żaden rodzaj nihilistycznej perwersji, nie z jej powodu zupełnie – podmiotem poematu czynię kogoś w rodzaju anty-Mitrydatesa. I pozostaję, jak chciałbym mieć nadzieję – i poza Sandauerem (to jasne), i poza Barańczakiem (to mniej oczywiste). Poniekąd – trwając w Białoszewskim.
© Karol Samsel