Mario Benedetti. Nikt mi go nie wywróżył. Pojawił się nagle tak jak nagle pojawia się deszcz po upalnym dniu. Widziałam jego oczami. Czułam jego rękami. Szłam jego stopami. Rozumieliśmy się bez słów. Mój deszczowy kochanek. Mój błękitny markiz. Perwersyjny jak wyuzdane stado kurtyzan. Doskonale wiedzieliśmy czego potrzebują nasze ciała. Ciała bo nie było w tej miłości mowy o tym co duchowe. Mieliśmy dość przeczuć i tego co nie do wysłowienia. „Umarli kochankowie” to było jego ulubione określenie. Żył na granicy życia i śmierci. Był chory. Ja byłam chora. Nie chcieliśmy być duchowi było to zbyt oczywiste. Chcieliśmy być z ciała najmocniej jak się da. Gdy przyjechałam do Mediolanu zobaczyłam go z daleka. Chodził nerwowo z papierosem. Czekał na mnie. W tym czekaniu było coś co zapamiętam na zawsze. Podeszliśmy do siebie zaskoczeni uczuciem, które wyłoniło nas z chaosu. To powitanie będzie jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Patrzyłam na niego jak na wiersz. Chodzący wiersz między monumentalną architekturą tego miasta. Długo całowaliśmy się – to był nasz pierwszy pocałunek. Ciągle i ciągle nie przestawaliśmy jakbyśmy się odnaleźli po wielu stuleciach. Nawet nie pamiętam nazwy tego dworca na którym oboje byliśmy ludźmi znad krawędzi. Oboje pisaliśmy wiersze. Oboje chcieliśmy poezją zmieniać ludzkie dusze. Oboje tęskniliśmy za wierszem swojego życia. Potem taksówka, jakaś rozmowa, której mogło nie być. I jego mieszkanie w którym panował zapach śmierci. W pokoju stało rokokowe biurko przy którym godzinami pracował nad jednym wierszem. Ale nie rozmawialiśmy właściwie o poezji. W ogóle nie rozmawialiśmy tylko kochaliśmy się. Wszystko mówiły nasze ciała. „W twoim ciele otwiera się niebo” napisał mi na małej karteczce. Mówiliśmy ciałem i pisaliśmy ciałem. Tak powstał wiersz „Mediolański deszcz” z tomiku „Wiersze dla jednego człowieka” (2017).
© Ewa Sonnenberg