Gdy mieszkałam na poddaszu trudno było mi się pogodzić z brakiem mojego ogrodu. Z komfortem posiadania ziemi tuż przy stopach. Nagle znalazłam się nad ziemią w sposób sztuczny i wymuszony. Choć samo poddasze było ładnie rozmieszczoną przestrzenią, w której wybrzmiały moje chińskie meble. Jesień 2011, wracam ze złamaną ręką ze Szwecji. Mam zacząć brać psychotropy. Biorę pierwsze dawki. Objawy uboczne stają się nie do zniesienia. Leżę półprzytomna w łóżku w całkowitej ciemności. Dzień i noc. Dni nie pamiętam. Może spałam. Pamiętam noce. To wtedy objawy stawały się nie do zniesienia. Wydawało mi się, że umieram. Pozostawiona sama sobie. Bez nikogo. Dogorywałam, jak ściera rzucona w kąt. Tak się czułam jak ochłap ciała. Nie mogłam wstać z łóżka. Nie byłam wstanie podnieść się. Nie miałam siły iść do kuchni by coś zjeść. Leżałam półprzytomna. Jakieś śmiechy, głosy, odgłosy dobiegały od sąsiadów. Wydawało się, że będzie już koniec. Byłam bez jedzenia już sporo czasu. Choć nie wiem jak czas wtedy płynął. Zatraciłam poczucie czasu. Wszystko wydłużało się w nieskończoność. Nikogo obok. Całkiem sama. Przypominałam sobie słowa matki: jeszcze nie zrobili ci tego, co mają ci zrobić. I nagle deszcz. Krople uderzały o moje poddaszowe szyby. Ten deszcz i powróciło wspomnienie. Pamiętam wilka, który zdychając szedł do mnie by napić się kilka łyków wody. Pokazał mi jak walczy się o życie. Był przy tym jakiś dziwny. Jakby nie był psem, ale człowiekiem. Ten obraz walki wilka o życie dodał mi jakiś sił. Nie wiem skąd wzięła się ta siła. Wstałam poszłam do kuchni i zjadłam kilka kęsów starego sernika. Poczułam się jakby lepiej. Oprócz tego deszczu ktoś był jeszcze. Pamiętam jak przez mgłę jakiś gest jakby za ścianą. Jakby z oddali. Jakby ktoś nieustannie czuwał nade mną. Tak wilk i ktoś widziany jakby za mgłą uratował mnie wtedy. Zanim to wszystko miało miejsce zdążyłam napisać dwa wiersze: „Czerwony mak” i „Podróżnik” („Hologramy”, 2015) . Ale czy miało to jakieś znaczenie? Czerwony mak o sercu narodu, który był bardziej na czarno białych filmach niż w naszej kolorowej rzeczywistości. I podróżnik, który jest zarówno kwiatem jak i Nauczycielem. Gdy ocknęłam się na dobre z tego brania psychotropów była już wigilia. Goście przyszli do mnie ubrani na czarno, matka mówiła do mojego brata: co chce ci się płakać, bo zaraz się rozpłaczesz, a ja potem długo płakałam oglądając swój album ze zdjęciami z dzieciństwa i pisząc kolejny wiersz „Opowieść wigilijna”.
© Ewa Sonnenberg