ZIGGY STARDUST (PISZESZ SIĘ NA TO?)
Symulujesz samego siebie. Symulujesz swoje lęki, obawy, a nawet miłość. Symulujesz bo oddziela cię od świata jakaś przezroczysta ściana z nieznanego materiału. Wiesz, że słowa mogłyby te ścianę rozbić ale... przecież przybyłeś tutaj z innej planety. Jesteś tym, który próbuje nazywać od nowa to co dla ziemian jest oczywistością. Nazywać i pokazywać w sposób jakbyś zdawał relację z planety Ziemia. Jakbyś był korespondentem międzyplanetarnym. „Starman waiting in the sky” a ja jestem pustką gestów, które nabierają figuratywności za twoją przyczyną. Berlin miasto twojej i mojej młodości. Berlin miasto mojego być lub nie być. Żyć, przetrwać, przeżyć. Miasto, gdzie zdarto zasłonę – i Ty. Alien? Cholerna rock and rollowa dziwko, z boską twarzą, na której zarobiłeś fortunę. Kochany, kochałam Berlin bo ty tam byłeś, gdy obok mnie dzieciństwo szukało siebie. Recytowało: wodnice, rzeka – i wielka balia, na której chciałam opłynąć dookoła świat. A ty stanowiłeś definicję szczęścia choć o tym nie wiedziałeś. Kochałam Berlin bo nawet znałam budynek, który mógłby być tobą gdyby materia umiała nas naśladować. Kochałam Berlin, bo ty tam byłeś, budynki szalały wokół jakby śpiewały refren światła. Od dziecka spaceruję cmentarzami. Kiedyś facet, którego kochałam wziął mnie na spacer i zaprowadził na cmentarz... miałam na sobie czarną suknię w cekiny i czarny welon... byłam wtedy wdową po samej sobie... cmentarz był zamknięty jakby na znak, że cmentarz to nie miejsce z grobami ale to co za murami cmentarza – to miasto i ci ludzie, czyż nie są martwi? Frywolność ciasteczka z malinami i sentymentalny sklep z antykami. Zaprosimy do tańca połykaczkę ognia? Zaprosimy porzucone przez czas przedmioty? Zaprosimy klauna i karuzelę żeby było śmieszniej? Zaprosimy. Już mam to na rękach. Kosmiczny pył. Już to widziałam gdy spacerowałam środkiem ulicy. Gwiezdny pył, złocisty i srebrny jak miniaturowe wykrzykniki i znaki zapytania. I zachód słońca, który należał tylko do ciebie. Jakby ten ziemski zachód gwiazdy zwanej Słońcem przypomniał ci zachód kilku słońc na twojej planecie. Na skraju jakiegoś miasta. Jak nad przepaścią. Do teraz będziemy się sprzeczać nad ilością tych zachodzących słońc. Ile ich było? Jedno? Dwa? Kilka? I znów paramy się trudem podążania. I znów próbuję nazywać kogoś przyjacielem.
© Ewa Sonnenberg