Rozwiązujemy związki, buty, kokardy, letnie sukienki, wierzchołki wzgórz. Trasy w dół, problemy, o których pragniemy zapomnieć, zanim uniosą się w spojrzeniach sąsiadów, by móc spokojnie wychodzić z domu. Niekiedy biegniemy przed siebie albo zatrzymujemy się na wietrze, kołyszemy w rytm zboża, obok spadających liści. W trawie, w zapachu pastwisk, torfu, który rozpoznaję, chociaż nie upłynęło zbyt wiele lat, zanim zamieszkałam na końcu ulicy i nigdy nie próbowałam wydostać się dalej, na zachód. W nowej erze niczego. W wygrzebanej mowie przodków czasami nie rozumiem żadnego słowa, ale dostrzegam ufność i znikające sekrety. Kolejność, z jaką ludzie wychodzą i tracą wcięcie w talii. Na brzegach mokradeł, w brei deszczowych dni zacieśnia się ziemia. Znika linia brzegowa, światło. Ustronne kryjówki, norki, rozmyte posiadanie. Odnawianie urazy, rywalizacja. To sprawia, że wewnątrz nie dostrzeżemy plamki, pęczniejących myśli, czasu i przestrzeni. Gdzie istniejesz, skoro nie rozpoznaję drogi? Nie musimy sobie tłumaczyć listów, intencji i zapachów. To cię drażni, jak tajemnica śmierci. Wyskakujące okienka, blokady. Aż dziwne, że nie znasz się na jedzeniu i piciu, skoro pobudzasz mój apetyt. Czekasz, aż nazwę ciekawość, strach i świat, który nie po mojemu krąży wokół urządzeń i jakiś błahostek.
© Małgorzata Południak