– Czy pamiętasz, Izo, swój pierwszy wiersz?
– Pamiętam. Miałam wtedy czternaście lat. Był bardzo mroczny i depresyjny. Napisałam wtedy trzy wiersze, a potem przez wiele lat – nic. Poezję odkryłam dla siebie już wcześniej, gdy miałam siedem albo dziewięć lat. Wychodziło wtedy kultowe pismo „Fantastyka”, które prenumerował mój ojciec. Ja je wręcz kochałam i czytałam wszystko, co nie było za długie dla małej dziewczynki. I ktoś w redakcji wpadł na genialny pomysł, by na końcu, na wewnętrznych stronach, umieszczać poezję. W ten sposób zetknęłam się z Sylvią Plath i z jej wierszem „Żona dozorcy zoo”. Przeczytałam go i przepadłam. A do tego wierszom towarzyszyły fantastyczne rysunki Stasysa Eidrigevičiusa. Ten wiersz Sylvii od razu niejako rozpoznałam, bo miałam poczucie, że jest w nim coś, co znałam od zawsze i co jest dla mnie oczywiste i naturalne jak oddychanie. Potem doszła jeszcze Anne Sexton. Tak to się zaczęło.
– Wydałaś do tej pory cztery tomy poetyckie. Zanim cię jednak o nie zapytam, zatrzymajmy się trochę przy twojej jedynej powieści „Balsamiarka”. Ta książka szokuje, bo – jak piszesz – pokazuje „świat od brzydkiej strony”. Jeden z jej bohaterów mówi: „Śmierć i gnicie to sprawa całkowicie naturalna (...). Doprawdy, czemu miałaby nas przerażać”. Czy trudno było ci się zmierzyć z takimi ostatecznymi sprawami?
– Tak, jasne. Nie robiłabym tego, gdybym nie musiała. Miałam poczucie, że jestem to winna samej sobie. Ale interesował mnie też szerszy kontekst. Żyjemy w kulturze, w której śmierć jest zupełnie negowana. Niby zdajemy sobie sprawę, że wszyscy umrzemy, ale jak mówisz, że wszyscy, to właściwie kto? Gdy powiesz: „Ja umrę”, to ma to trochę inny wydźwięk. Jest w nas bardzo silny lęk przed śmiercią i my od niego uciekamy np. w kupowanie, religię, seks, narkotyki, w cokolwiek. Żeby tylko zagłuszyć ten wielki głód i wielki strach, i nie myśleć o tym. Dostałam wskazanie od moich przewodników duchowych, by być blisko śmierci, obok umierających (np. w hospicjum) bądź umarłych (np. przy posłudze). Kiedyś można było myć i ubierać swoich zmarłych, przygotowując ich ciała do pochówku, teraz nikt ci na to nie pozwoli. Gdy zmarła bliska mi osoba, przeraziło mnie to, że nie ma już takiej możliwości, a to utrudnia przeżycie żałoby, bo ten ktoś po prostu znika. To nie jest dobre. Te wskazania, które są dobre na Wschodzie, by być blisko umarłych, tutaj się w ogóle nie sprawdzają. Musiałam więc znaleźć na to mój własny sposób. To nie było ani miłe, ani łatwe. Ja w tej książce byłam trzy lata, gdy ją pisałam, dzień w dzień. Co jakiś czas myślałam, jakie to jest wstrętne, obrzydliwe, ohydne – że ja tego nie zniosę. Czytałam więc wtedy na odtrutkę przedwojenne powieści dla panien albo bajki i cierpliwie wracałam do pisania.
– Łamiesz w swojej powieści wiele tematów tabu. Piszesz bez żadnej autocenzury o śmierci, seksie, religii, obłędzie, próbie samobójczej, aborcji, okrucieństwie wobec zwierząt, toksycznych relacjach rodzinnych. Ja jednak – czytając tę książkę – cały czas się zastanawiałem, ile jest w niej fikcji literackiej, a ile autobiografii. Bo narracja jest pierwszoosobowa, a główna bohaterka, podobnie jak ty, ukończyła psychologię i po wielu życiowych perturbacjach przeniosła się na wieś.
– Długo się wahałam, czy pisać w pierwszej osobie. Bo wtedy jest zawsze wielka pokusa, by autorkę utożsamić z bohaterką. Zwłaszcza gdy jest ona młodą kobietą i jeśli obdarzam ją moimi doświadczeniami życiowymi. Ale prawda jest taka, Marku, że jak byś spojrzał na tę postać, to wydaje mi się, że nikt żywy by tego nie zniósł, co ona przeżyła, takiego nagromadzenia...
– No tak... jedna praca w kostnicy, drugi etat w prosektorium i jeszcze do tego w domu cyrk...
– Asia Jedlińska, która zaprojektowała okładkę, w swoich cudownych pracach nie odtwarza żywych postaci, ale zdjęcia ludzi przerabia na wizerunki lalek. To świetnie podkreśla nierealność bohaterki. Gdy masz pomysł i chcesz napisać o pewnych rzeczach, to musisz się tego konsekwentnie trzymać. Czasami miałam ochotę moją bohaterką potrząsnąć, że ona jest taka bezwolna. A z drugiej strony, żeby pokazać pewne rzeczy, które spotykają kobietę w dzisiejszym świecie, ja ją musiałam uczynić bezwolną. Ona musiała być w pozycji wycofanej, żeby jej się te rzeczy przydarzały. Gdyby była aktywna i brała sprawy w swoje ręce, nie mogłabym pokazać tej całej machiny opresji, której podlegamy (nie tylko kobiety). Przychodzimy na świat doskonali, kompletni, a potem zapominamy o tym. To, co ją spotykało, to było dantejskie piekło, spychałam ją coraz głębiej w piekielne kręgi. Moja bohaterka mimo wszystko, i za to ją kocham, cały czas próbowała pozostać autentyczna, cokolwiek robiła. Inne postacie zarzucały jej, że jest trochę naiwna, jak dziecko. Bo wszystko rozumiała dosłownie i nie była konformistyczna. Dlatego było jej tak bardzo ciężko w świecie. (...)
[cały tekst można przeczytać w marcowym numerze miesięcznika „Kalejdoskop”]
© Marek Czuku