Lata dziewięćdziesiąte, gdzieś pomiędzy telefonem i kotletem:
– Dzień dobry, pan Marek? Dał mi ten numer Staszek. Czy chciałby pan mieć dużo pieniędzy i nic nie robić?
– Nie, nie chciałbym.
– Słucham? Chyba pan mnie dobrze nie zrozumiał. Powtórzę...
– Proszę nie powtarzać, nie!
Mój rozmówca jeszcze przez parę chwil posapywał jak świnka morska, po czym przyznał, że na taką odpowiedź nie był przygotowany, bo wszyscy mu do tej pory mówili „tak”. Ja natomiast nie chciałem, by przechodził do następnego pytania, bo co prawda lubię pisać, ale tylko własne scenariusze.
Staszka poznałem na obozie roku zerowego. To właśnie od niego zaraziłem się manią korespondowania z penfriendami. Jego żywiołem był jednak od zawsze taniec towarzyski. Opowiadał o krokach, turniejach, partnerkach, jakby to wszystko należało do jakiegoś religijnego rytuału. Studiów ostatecznie nie ukończył, bo ciągnęło go do wielkiego świata. Trzeba jednocześnie z bólem i bez owijania w bawełnę stwierdzić, że Staszek miał po prostu pecha.
W latach osiemdziesiątych wyjechał z narzeczoną do erefenu na saksy. Tam najpierw dostał pracę przy azbeście i szklanej wacie, potem goście zdemolowali mu pokój podczas imprezy w akademiku, a na koniec zostawiła go dziewczyna z penfriendem z Francji. Do kraju wrócił więc na tarczy, ale od czego była kochająca matka, która sponsorowała jego fanaberie, sprzedając „gruźliczankę” z saturatora czy sprzątając po godzinach mieszkanie u doktorostwa.
Co jakiś czas przychodziły do mnie matki „uciekinierów”, jak ich pieszczotliwie nazywały. Zamawiałem wtedy u telefonistki rozmowę, na którą czekało się kilka godzin. Bywało, że do połączenia w ogóle nie dochodziło i całą tę ceremonię trafiał szlag. Umawialiśmy się więc na kolejny dzień, i tak apiać. Dzięki temu kwitło życie towarzyskie. Nic nie zastąpi tych pogaduszek o lepszym świecie, tych wspólnych herbatek i kolacyjek.
W nowym ustroju Staszek chciał się sprawdzić w biznesie. Zaczął mnie znowu odwiedzać i przynosić różne kasety, druki, a przede wszystkim bardzo drogie środki czystości. Tłumaczył, że to koncentraty i cena tak naprawdę jest niska. Rozprowadzał je wśród rodziny, znajomych, sąsiadów. Przy czym płacił za nie sam, mówiąc, że dostaje za to jakieś punkty. Kiedyś przyszedł niespodziewanie jak kontrola skarbowa, gdy byłem zajęty terminową pracą na komputerze. Przez osiem godzin snuł opowieści cudnej treści o silwerach, diamentach oraz wczasach w Emiratach na koszt korporacji. Ale to ja zarobiłem w czasie tego wykładu z finansów trochę kasy, jego zaś konto istniało nadal jedynie teoretycznie.
Pewnego razu ulotnił się na dobre wraz z zapachem lepszego, firmowego mydła i płynu do naczyń. Zupełnie nie wiem, do jakich krajów odleciał ten Motyl Emanuel z filmu dla dorosłych dzieci, z jaką Makową Panienką teraz tańczy, jakim kołem fortuny obraca.
© Marek Czuku