„Moja poezja dotyczy spraw najważniejszych. Piszę wiersz egzystencjalny człowieka, który zadaje sobie pytanie – skąd i po co tu przyszedł. Nie boję się pisać o sprawach ostatecznych” – powiedziała mi w wywiadzie sprzed dwudziestu lat Ewa Filipczuk, autorka wydanego niedawno zbioru „Czerwień, kolory ziemi” (Łódź 2022). Jest on dość skromny objętościowo i zawiera zaledwie dwadzieścia cztery niezbyt długie wiersze (najkrótszy ma pięć, a najdłuższy osiemnaście wersów).
Ewa Filipczuk debiutowała w 1977 roku tomem „Gra” i od razu zwróciła uwagę krytyków i czytelników elegancją, a zarazem prostotą swojej poezji oraz podejmowaniem specyficznej, kunsztownej gry z kulturą. Łódzka poetka nadal pisze wiersze gęste od znaczeń, symboliki, kulturowych nawiązań. Najnowszy jej tom ma charakter rozliczeniowy – poetka robi w nim bilans swojego życia, swoich doświadczeń i przemyśleń. Jej spostrzeżenia egzystencjalne dają sporo do myślenia i mogą być cenne nie tylko dla miłośników poezji.
Ewa Filipczuk zwraca uwagę, że stale stoją przed nami alternatywne, przeciwstawne wybory, ale to nie my ostatecznie podejmujemy decyzję, choć może nam się tak często wydawać. Gdy otwieramy drzwi i wychodzimy, wybieramy niewiadomą, ale równocześnie wolność. Wiąże się to z przekraczaniem. Gdy zamykamy drzwi i pozostajemy, wybieramy samotność, ale również sen, marzenie. Ma to związek z cofaniem się (wiersz „otwarte zamknięte”).
Poetów kusi świat zewnętrzny, ale gdy spotykają ich porażki życiowe, przeklinają swoją dolę. Dziwi ich fakt, że jest inaczej niż to sobie na początku wyobrażali. Autorka wprowadza w związku z tym Baudelairowski kontekst albatrosa, ptak ten bowiem symbolizuje poetę („każdy z nas”). Mimo przewrotności losu Filipczuk tęskni za swoim dawnym buntem, choć „waży [on] dziesięć gramów mniej niż kiedyś”. Nadal on ją jednak niepokoi i ma swoją wagę, poetka zatem chce, żeby było go więcej, tak jak dawniej („żeby wrócił do zatraty tchu”). Pojawiające się jednocześnie w tym miejscu motywy wskazują na samotność. To erem, pusty wieczór, pusta noc („mój bunt”).
Autorka ma świadomość pozostawania na marginesie („w nawiasie”), „bez nadziei na lśnienie”, i dziwi się, że dorosła „do pajęczyn i kurzu”. Ma tym samym poczucie utraty – „rozchodzenia się z sobą” (przy okazji nawiązuje do Sylvii Plath). W pokoju, gdzie „popiół sypie się w ciemność”, „książki leżą w bezładzie” i już poetki nie pociągają, ona zaś stała się wysychającą kroplą („inaczej niż na pustyni mohave”). W ramach życiowego remanentu odczytuje z książek piękne dedykacje, przegląda stare zdjęcia, bilety, papiery, co prowadzi do wniosku, że jej „tamtej [już] nie ma”, bo wszystko tamto się skończyło, „trzeba [więc] te półki zatrzasnąć zapomnieć” („wiersz dla tych którzy pisali piękne dedykacje”).
Trzy kolejne utwory („wyspa”, „luty 22”, „polska jesień”) świadczą o emocjonalnym zaangażowaniu się Ewy Filipczuk w sprawy dziejące się obok nas – na wyspie Lampedusa czy za wschodnią granicą. Poetka solidaryzuje się z tajemniczym artystą Banksym, który namalował na murze niebieskie krzesła, oraz z uchodźcami, zmuszonymi wybrać się z całym dobytkiem w obcą drogę. A przemawia przez nią zwyczajna ludzka empatia. (...)
[całą recenzję będzie można przeczytać w jednym z kolejnych numerów „Nowych Książek”]
© Marek Czuku