„Na początku było słowo”, czytamy w ewangelii św. Jana. Ewangelista w istocie jednak mówi, że na początku był czyn. Ponieważ „słowo” w sensie gramatycznym odnosi się do sfery czynu. Znaczyło ono kiedyś tyle, co „verbum”, „czasownik”. Czasownik porusza rzeczownikiem, każe mu czynić to lub owo. Faust u Goethego przeciwstawia „słowo” „czynowi”, a dzieje się tak zapewne dlatego, że nie udało mu się wniknąć głębiej w naturę „verbum”. Powiada: „Na początku był czyn” i cieszy się, jakby coś naprawdę odkrył. Tymczasem nie porzuca ani na chwilę kręgu biblijnego. Bóg jako stworzyciel świata i sam świat jest odwiecznie energią i procesem, a nie jakimś obiektem czy idolem. Wie o tym m.in. fizyko-metafizyka współczesna, dla której kosmos to raczej dzianie się, niż kolekcja przedmiotów, w skali makro i mikro. Lecz jeśli to wszystko prawda, to powinniśmy chyba przekonstruować nasz język. Mówimy w nim o rzeczywistości tak, jakby była domeną rzeczy (oraz rzeczowników) poruszanych czynnościami, a nie na odwrót, działania zastygającego ewentualnie w rzeczy (na kształt strumieni, które zamarzają zimą). Mówimy na przykład, że „deszcz pada” i „drzewo rośnie”, zamiast „pada deszczem” i „rośnie drzewem”, eksponując dynamiczną strukturę istnienia. Owszem, słyszałem o dialekcie wysuwającym na pierwsze miejsce czasowniki (lub imiesłowy odczasownikowe), nie rzeczowniki; mam na myśli gwarę Indian Hopi. Niestety nie jestem językoznawcą ani etnologiem i nie potrafię odgadnąć, jakim cudem to właśnie Hopi pierwsi wpadli na pomysł nazywania świata w sposób prawidłowy, czyli odrzeczowiony, energetyczny i płynny.