Chłopak zawiesił pospiesznie swój szpadel na ramieniu jak karabin i chwycił w dłonie dwa worki, rozciągnięte tylko do połowy. Nie potrafił jeszcze udźwignąć tyle co Kalong. Był na to za młody: niski, drobnej budowy ciała. Ale nogi i ręce miał silne. Kiedy płodzono go przed laty w laboratorium kliniki wspomaganego rozrodu, zaplanowano, że jego ciało ma być bez zarzutu. Tego życzyli sobie biologiczni rodzice i tak stanowiło również obowiązujące prawo. A mimo to mieszaczom genów przydarzył się wypadek przy pracy. Zaraz po wykluciu się chłopca stwierdzono, że jego kręgosłup wygina się łukowato w stronę grzbietową, co oznaczało, że noworodek będzie miał w przyszłości garb. Niesłychane! Jak coś takiego mogło się zdarzyć? W klinice rozkładano bezradnie ręce. Rodzice, zawiedzeni prognozami techników i lekarzy, a także zmuszeni do tego przepisami, zrzekli się praw do wybrakowanego bionta płci męskiej. Powinien zostać bezzwłocznie zutylizowany, ale lekarze stwierdzili, że zatrzymają go do celów naukowych jakiś czas przy życiu. Ciało chłopca miało zatem szczęście, dusza zaś pecha, jak by powiedzieli wyznawcy Trzeciej Siostry. Bo pozostała na Ziemi, uwięziona w klatce z mięsa, kości i elektroniki, i nie mogła powrócić szybko do gwiezdnego gniazda. Od tamtego zdarzenia upłynęło trzynaście lat. Osiem lat temu chłopiec odziedziczył po innym zmarłym chłopcu imię Justus.
Szli po spękanej ziemi, omijając rozgrzebane i opuszczone doły. Mężczyzna z przodu, chłopak człapał kilka kroków za nim.
– Nie zostawaj tak daleko w tyle. Wiesz, co może się zdarzyć. Złapią i zrobią z ciebie marmoladę. – Kalong zaśmiał się krótko. – A potem posmarują tobą pajdę chleba. Trzymaj się stale blisko mnie.
– A skąd niby to wezmą chleb? – rzucił przekornie chłopak. – Nie mają już nawet sucharów z mączki kostnej. Wszystko zżarli.
Dotarli do północno-wschodniego brzegu pola, przerzucili wórciągi na drugi brzeg, przeskoczyli przez rów odwadniający, suchy o tej porze roku i porośnięty z rzadka chwastami, i wkroczyli na piaszczystą drogę.
Odwrócili się, spoglądając za siebie, na rozległe pole upstrzone niezliczoną ilością kraterów. Zraniony kawałek ziemi. Rozszarpany krajobraz.
– Widzisz ich, widzisz tych wszystkich kopaczy? – zapytał Kalong i westchnął głęboko. – No tak, przybywają coraz to nowi ludzie. I grzebią, i ryją łopatami na wyścigi. Cóż to za godny podziwu widok! Teraz jest nas tylko dwóch, niestety. Hagid nie da rady pracować. Może już nigdy nie będzie mógł. A ty jakbyś stawał się coraz wolniejszy. Dlaczego jesteś taki niemrawy? Wcześniej było inaczej.
– Niekiedy szybko się męczę – odparł chłopak. – Nie wiem, skąd się to bierze.
– Też jestem zmęczony, ale człowiek musi się postarać, żeby być pracowitym. Stale trzeba się mocno starać i nigdy nie wypadać z rytmu. No dobra, znikamy stąd. Coś mi mówi, że dzisiaj znowu zjawią się askarysi, żeby zebrać podatki.
– Ale wtedy nas tutaj już nie będzie. Nie lubię żołnierzy.
– No to rusz się wreszcie.
– Ty też, ojcze.
Mężczyzna spojrzał na chłopca.
– Dawno już mnie tak nie nazywałeś – powiedział.
– Całkiem możliwe.
Poprawili swoje worki i poszli dalej.
© Dariusz Muszer
►oficjalna strona internetowa autora