Żelazna Felicja Od Spinaczy
Tak bardzo bałam się o jutro,
że nie byłam w stanie skupić się na dziś.
Przemknęła obok mnie miłość mego męża,
przemknęły niewykorzystane okazje i nowa praca.
To, co robiłam, starałam się zawsze robić jak najlepiej,
nie rozumiejąc, że ludzie potrzebują oddechu
i że kwiaty rosną najlepiej, gdy słyszą muzykę.
Nie pobłażałam sobie i takaż byłam dla innych.
Bano się mnie i poważano,
a za plecami nazywano Żelazną Felicją Od Spinaczy.
Byłam zawsze lepsza od innych,
przez czterdzieści lat opuściłam tylko trzy dni w pracy,
jeden na śmierć ojca, jeden na matki, jeden na brata.
Nie zauważyłam nawet, kiedy odszedł mój mąż;
gdybym zauważyła, może zmusiłabym go do pozostania.
Nie spostrzegłam, jak odszedł mój syn,
napisał mi jeden list z Hanoweru, potem zamilkł.
Pewnie powinnam była mu odpisać,
ale moja duma nie pozwalała mi na to.
Sama uprawiałam tę moją zaczarowaną grządkę,
której koniec spowijały ciemności.
Często nie mogę spać, parzę wtedy rumianek
i wpatruję się w mój obrazek z pierwszej komunii,
na którym słomiany anioł przeprowadza dziewczynkę
przez most nad wzburzonymi wodami.
Obmyślam, co stanie się ze mną jutro,
i dusi mnie strach.
Nie mam nic, poza dobrą rentą.
Słyszałam, że mojego dawnego męża
pochowano gdzieś na Południu;
odszukam jego grób, nie zapomnę o kwiatach.
Gdybym wiedziała, w jaki sposób
można przyspieszyć czas,
bez zastanowienia zrobiłabym to.
Z dnia na dzień moja przyszłość
jest coraz bardziej niewiadoma.
Niech przestaną kipieć te wzburzone wody,
niech połknie mnie w końcu ta przeklęta nicość.
Niech znajdę się w końcu tam,
gdzie nie ma spinaczy i samotnego jutra.