Słońce jak podczas żniw, suchość, trawy pożółkłe, ziemia rodzi popiół w nadmiarze. Kurz, pył, pod nogami wszystko szeleści albo wydaje stłumiony trzask. Tak właśnie, ziemia pod stopami trzeszczy. Chodzimy w tym słońcu od jednej chałupy do drugiej, wchodzić do nich nie można, bo w drzwiach wisi parciany sznurek. Wisi i zagradza drogę. Zważywszy na okoliczności, cień i chłód sieni są kuszące, przyciskamy się do tych drzwi, żeby chociaż odetchnąć chłodniejszym powietrzem o zapachu butwienia. Nasz przewodnik chodzi gdzieś obok, niby z nami, ale jakby się wstydził. Jakby się nas wstydził. Kiedy widzi, że pchamy się przy drzwiach, ożywia się nagle i od niechcenia rzuca w naszą stronę przedwczesne ostrzeżenie:
Proszę niczego nie dotykać…
To, że skansen mieści się w samym środku miasta, jest wyjątkowym dziwactwem. Upchnięty na niewielkiej przestrzeni, otoczony hałasem ulic – ruchliwych, wiecznie zakorkowanych, śmierdzących spalinami. Chodziłem po tych ulicach, przebiegałem wśród tych samochodów, wdychałem te spaliny – nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby zajrzeć do skansenu. Już sama nazwa miała zapach płynu na odciski i starych bandaży. A teraz byłem w środku i właśnie oglądałem remizę z początku dwudziestego wieku. Natasza zapytała, czy może zadzwonić dzwonkiem na alarm. Nie, nie może. A może chociaż zakołatać kołatką? Przewodnik stał co prawda tyłem, ale słyszał wszystko:
Bardzo proszę nie dotykać…
Chata chłopa bogatego, chata chłopa biednego, a tu stodoła, ciekawa i oryginalna więźba dochowa, rzadko spotykana, chociaż właściwie nie tak rzadko, ale ta zachowana nieźle, można by wymienić to, co tu nadgniło, może, tak, raczej trzeba, koniecznie – przewodnik mruczał chyba do siebie, ale jakby do nas. Wreszcie do którejś chaty weszliśmy. Dom rybaka z Kaszub? Chata z Mazowsza? Nie ma to znaczenia, bo niewiele się różniły od zrekonstruowanych domów z Biskupina. Kilka tysięcy lat zastoju. Wyszliśmy z którejś stodoły, a przewodnik dalej ze sobą dyskutował potrzebę wymiany belki. Odwrócił się w naszą stronę i powiedział: a to jest kierat, o tu, ten, a tu chodził koń, tak wkoło. A czy ja mogę na to usiąść? – zapytała Natasza.
Proszę niczego jednak nie dotykać…
Nie można się nie zgodzić. Też uważam, że tego, co się działo z polskimi chłopami lepiej nie dotykać. Skansen to jest wersja bezpieczna tej historii, uroczy widoczek na ścianie stołówki, ilustracja do podręcznika historii dla niższych klas gimnazjum, bociany nad polem, orka, zimna woda ze studni, zboża się kładą pod naporem ciepłego wiatru. W tych domach są jakieś garnki, jakieś maselnice, łyżki są, łóżka w pokojach stoją i skrzynie też stoją, w tych skrzyniach – nie wiadomo, czy pusto, czy może zmurszałe posagi tam zostały, rodzinne, zmumifikowane skarby. Proszę nie dotykać tej historii, proszę nie dotykać tej rany, ledwo zdążyła zaschnąć. Proszę się trzymać z daleka od kuźni, proszę nie podchodzić do młyna, wiatrak tak malowniczo wygląda z daleka, tyle akurat wystarczy, proszę niczego nie dotykać. Kto powiedział, że nędza nie jest malownicza? Jest. Idzie akurat koło nas wychudły kot. Malowniczy jak cały skansen: szary, pręgowany, ma zapadnięte boki i zaropiałe oczy. A jego – szepcze Natasza – czy jego mogę pogłaskać?
Przepraszam – mówi głośniej – czy mogę?
© Michał Tabaczyński