9 lutego 2017, Toruń – Gronowo – Jastarnia
Dziś są ojca mojego urodziny. 75 lat. Jazda do Gronowa z naszym psem Tełu, który u moich rodziców będzie wakacjował. Mama dzielnie ojcu asystuje. Zajadamy tort pomarańczowy z belgijską czekoladą połyskującą strasznie. Wszystko odbywa się krótko po dziesiątej z rana. Kawa plus herbata. Wypijamy duszkiem szampana i nad morze. Kierunek jak dwa lata temu Jastarnia. Sam nie wiem dlaczego.
Suchość lutego i pył autostradowy. Ledwie że senni z Violą pchamy się ku morzu. Prawie bez słowa do Władysławowa. Kaszubskie jedzenie po drodze. Coś tam zamknęli w słojach i związali w wędzonkach. Jemy. Upajamy się z Violą ciszą i kaszubską kuchnią. Viola żur w chlebie, a ja rybną z koprem i czymś jeszcze. Tu kelnerki zasobne w ciało, serdeczne i z urodą do rany przyłóż. Patrzę na biodra nietrendy obsługującej nas kelnerki. Marzę, myślę. Odmieniam swoje imię we wszystkich wołaczach, miejscownikach, celownikach. Wypada na narzędnik, o którym z pewnym natręctwem teraz myślę. A przecież będąc chłopcem w gatkach do piątej klasy szczerze nie lubiłem nawet narzędnika. A teraz! Asocjacje narzędnikowe są o boże.
Przez okno zerkamy na skutą lodem zatokę. Szerokie i płaskie przestrzenie. Śnieg na drodze do Władysławowa robi się zakopiański. Ruch teraz nieduży. Kuźnica, Chałupy z wakacyjnymi szyldami zabitymi dechami. Słowa wyrwane z trzewi kanikuły zwisają soplami. Żywego ducha nie uświadczysz. Tylko dymy gęste, polskie, jak to wszystko u nas teraz wokoło gryzą oczy i drażnią nozdrza. W Chałupach żółty warkocz znad komina oplata pół mieściny. I dalej, dalej kręto i serpentynno. Jastarnia wymarła ze śniegiem głębszym, migają żółte światła na skrzyżowaniach jakby nagle coś się tu stało w biały dzień. Rzut oka na marinę. Piosenki sprośne przychodzą mi do głowy. I czemu.
© Maciej Wróblewski